Electric Hollers to trio z Holandii, które zadebiutowało
dwa lata temu albumem Rise. Ja jednak o ich istnieniu dowiedziałem się
dopiero w tym roku, przy okazji premiery płyty drugiej, zatytułowanej po prostu
Electric Hollers. Moją uwagę przykuła kapitalna okładka w klimatach
indiańsko-psychodelicznych. Byłbym bardzo niepocieszony, gdyby nie kryła się za
nią dobra muzyka. Na szczęście szybko się okazało, że i muzycznie grupa ta
trafia w mój gust niezwykle celnie.
Drugi album młodych Holendrów to bardzo klasyczne
brzmienie i niemal klasyczna długość: dziewięć rockowych numerów z posmakiem
bluesa i psychodelii, trwających w sumie 49 minut. Gonna Be Okay, którym
startują, to dobry początek, który ustawia oczekiwania na cały album.
Klasyczniej rockowo się nie da. Średnie
tempo, stosowna dynamika, chwytliwy refren, luz, a do tego fantastyczna partia
instrumentalna z lekkimi naleciałościami psychodelicznymi – bardzo w klimacie
późnych lat 60., a do tego niezwykle naturalnie. Klimat ten utrzymuje Time
napędzane znakomicie pracą sekcji rytmicznej. Te dwa pierwsze numery upewniły
mnie przy pierwszym odsłuchu, że będzie to coś dla mnie, ale ostatecznie sprawę
przyklepał kawałek trzeci, Need Some Lovin’ – jeden z dwóch zdecydowanie
najdłuższych i jednocześnie według mnie zdecydowanie najlepszych na płycie. O
ile w Gonna Be Okay trochę żałowałem, że grupa nie pobawiła się może
nieco dłużej z tym instrumentalnym odlotem, o tyle w Time już było czuć,
że mają ciągoty w tym kierunku i że dobrze się w tym czują, a tutaj, w utworze
numer trzy, nie mają już żadnych hamulców. Pojechali kapitalnym, mrocznym
bluesem, jak Graveyard na swojej najlepszej płycie (którą jest naturalnie Lights
Out, gdybyście nie wiedzieli). Niby wiadomo, że w takim numerze nie da się
wymyślić absolutnie nic, co nie byłoby wykorzystane już milion razy, ale i tak
od czasu do czasu trafi się jakiś utwór z tej działki, od którego nie można się
po prostu oderwać. Tak jest z Need Some Lovin’. Drugi raz na taki poziom
wchodzą w jeszcze dłuższym, niemal jedenastominutowym I Don’t Care. Tu
też mamy dużo z bluesa, jest choćby kapitalna partia harmonijki w bardzo
spokojnej, klimatycznej części środkowej. Snuje się ten numer fantastycznie i
nie wyrzuciłbym z niego ani jednej z 650 sekund. Te dwie kompozycje definiują
tę płytę i wznoszą ją na poziom o półkę wyższy, ale i bez nich byłby to
naprawdę udany album. Z pozostałych utworów na pewno warto wspomnieć jeszcze o klasycznym
hardrockowym łomocie w postaci Goin’ Insane czy o luzackim Dreams
That Go Under, które zamyka płytę. Ale wpadek tu brak i każdy numer ma coś
w sobie.
Zastanawiałem się, do kogo by tu ich porównać, żeby dać
wam znać, w jakich muzycznych rejonach obraca się ta formacja, i wyszło mi, że
najbliżej ze współczesnych grup są chyba do The Weight. Nie mam pojęcia, czy
obie formacje się znają, ale chętnie widziałbym ich na wspólnych koncertach. No
wiecie, to takie wydarzenie, na które przychodzili kiedyś tłumnie ludzie, żeby
posłuchać zespołów grających na żywo. Nieważne… Electric Hollers bardzo udanie
wpisują się w retrorockowe podziemie. Dwaj panowie (wokalista/gitarzysta oraz
perkusista) i pani (basistka) mają w sobie tyle naturalności w tym, co robią,
że nie sposób im nie kibicować. A do tego – w moim przypadku – mieli też dobrą
rękę do grafiki zdobiącej album. Kto wie, czy w ogóle odkryłbym tę płytę, gdyby
nie ten fantastyczny obrazek.
1. Gonna Be Okay (4:10)
2. Time (5:59)
3. Need Some Lovin' (8:30)
4. Self Control (4:16)
5. Goin' Insane (3:42)
6. No Fool (3:39)
7. I Don't Care (10:50)
8. Better for All (4:22)
9. Dreams That Go Under (3:58)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Odkąd poleciłeś elektryków miesiąc temu, wysłuchałem tej płyty chyba z 10 razy. I nie poprzestanę. Świetna muzyka, blues rockowy czad jaki lubię. Marzeniem, zobaczyć to damsko-męskie trio w Polsce i posłuchać na żywo chociażby te dwa najdłuższe numery na płycie. Z pewnością byłby niezły odlot. 🙂
OdpowiedzUsuń