Pearl Jam to jeden z moich ulubionych
zespołów wszech czasów. Załapałem się na pierwszą falę szału na ich punkcie w
czasach złotej ery MTV niemal 30 lat temu, choć na dobre wkręciłem się w ich
muzykę gdzieś w okolicach liceum, czyli lat temu 20. Mniej więcej od czasu
wydania płyty Yield jestem już na bieżąco ze wszystkim, co robią. Na
kolejne płyty zawsze czekałem z pewną ekscytacją. W tym przypadku było jednak
trochę inaczej. Owszem, zagrali niedawno kapitalny koncert w Krakowie, ale
kłamałbym, gdybym powiedział, że nie mogłem się doczekać nowej płyty.
Poprzednia – Lightning Bolt z 2013 roku – miała swoje momenty, ale jako
całość, z perspektywy czasu, przekonuje mnie chyba najmniej z całej ich
dyskografii. Wydany dwa lata temu singiel Can’t Deny Me też jakoś mnie
nie porwał i trochę się obawiałem, że nowa płyta wywoła u mnie głównie
obojętność. I choć na pewno pozycja takich albumów jak Ten, Vs
czy Yield jest w moim rankingu ulubionych płyt Pearl Jam niezagrożona,
ogólne wrażenia po kilkunastu odsłuchach Gigaton są jednak pozytywne.
Zaczynają zaskakująco dynamicznie,
jakby chcieli na wstępie udowodnić słuchaczom, że wciąż są zespołem opierającym
się przede wszystkim na zadziorności, dynamice i rockowym brzmieniu. Kiedyś
byłoby to oczywiste, ale wiadomo, że po latach nieco z tej zadziorności i buntu
często gdzieś się ulatnia. W przypadku Pearl Jam mam wrażenie, że on po prostu
przesunął się nieco bardziej na obszar tekstowy. Ale – jak już wspomniałem –
początek jest jednak i muzycznie dość intensywny, choć pewnie gdyby włączyć te
pierwsze numery młodym muzykom Pearl Jam w 1991 roku, spytaliby z zażenowaniem,
co to za dziadki udają młodych gniewnych. Ale dobrze się tego słucha. Być może
żaden z tych pierwszych numerów – Who Ever Said, Superblood Wolfmoon
i Dance of the Clairvoyants – nie ma szans trafić do mojej czołówki
ulubionych utworów Pearl Jam, nawet gdybym wybierał tylko spośród nagrań z XXI
wieku, ale jako całość udanie wprowadzają nas w klimat tego albumu. Każdy jest
nieco inny, każdy pokazuje, że to wszechstronna formacja, a największym
zaskoczeniem jest naturalnie ostatnia z tych trzech kompozycji – pierwszy
singiel utrzymany w klimatach rockowej nowej fali lat 80. i oparty w dużej
mierze na intensywnej pracy sekcji rytmicznej.
Czwarty utwór na płycie też
teoretycznie mógłbym wrzucić do tego samego worka numerów, które ustawiają na
początku płyty odpowiedni poziom dynamiki i ciężaru, ale w tym przypadku od
pierwszego odsłuchu kompozycja wpadła mi w ucho i z miejsca stała się moją
ulubioną na tej płycie. W porządku, to nie jest wściekłość i agresja Porch,
Spin the Black Circle czy nawet Brain of J, ale jak na grupę z
trzydziestoletnim stażem panowie wykrzesali tu z siebie naprawdę sporo ikry. Na
coś takiego czekałem. To wcale nie znaczy, że nie chcę od Pearl Jam rzeczy
spokojnych i klimatycznych. Uwielbiam płytę Riot Act, która dla wielu
jest zbyt ogniskowa i przemruczana. Ale czekałem właśnie na coś, co pokaże mi,
że ten zespół potrafi wciąż zrobić naprawdę znakomity, gęsty, treściwy rockowy
numer, który jednocześnie zostawałby w głowie. A Quick Escape spełnia
moje oczekiwania. Dla kontrastu – pozostałe dwie kompozycje z mojego
gigatonowego podium to najspokojniejsze rzeczy w zestawie – Comes Than Goes
i zamykające album River Cross. Ta pierwsza to coś, co zespół w
zbliżonej formie już przynajmniej kilka razy nagrywał – czyli prosty,
akustyczny, trochę ogniskowy numer – ale za każdym razem sprawdza się to
świetnie. Ta druga ma niesamowity klimat, w czym duża zasługa obsługiwanej
przez Veddera fisharmonii, i po zakończeniu odsłuchu oszukuje nieco słuchacza,
pozostawiając wrażenie z odbioru całości może nieco lepsze niż być ono powinno.
Gdyby jeszcze pociągnęli tę końcówkę instrumentalnie w takim lekko
psychodelicznym klimacie, jaki panuje w ostatnich sekundach płyty, byłbym
bezgranicznie zachwycony. Blisko tej trójki jest jeszcze jedna kompozycja, ale
mam uczucie trochę niewykorzystanego potencjału w Seven O’Clock, w
którym znakomicie sprawdza się lekko psychodeliczne, klawiszowe tło, ale całość
mnie nie porywa – aranżacja i brzmienie są fantastyczne, ale sam utwór jakoś
nie do końca mnie przekonuje. Chcę też zwrócić uwagę na dynamikę Take the
Long Way i fajnie rozkręcający się Retrograde, ale znowu w obu
przypadkach czegoś mi jednak brakuje. Mam też wrażenie, że kilka rzeczy z tej
płyty to raczej utwory, których za rok czy dwa nikt poza największymi fanami
grupy nie będzie pamiętał, choć same w sobie absolutnie nie są wpadkami.
A skoro już jesteśmy przy pewnych
niedostatkach… Muszę to z siebie wyrzucić: nie jestem przesadnym fanem wokalu
Eddiego Veddera w ostatnich latach. Ja wiem, latka lecą. Wielcy wokaliści lat
70. czy 80. obecnie zazwyczaj kompletnie nie radzą sobie ze swoim starym
materiałem, bo zniknęło im 75 procent głosu (no chyba, że ktoś się nazywa Glenn
Hughes). Moc już nie ta, skala tym bardziej. Tu mamy trochę inny przypadek (i
jednak trochę też młodszego człowieka). Magia głosu Veddera nigdy nie opierała
się na skali, a raczej na jego sile i na umiejętności wyrażania z jednej strony
wściekłości, z drugiej zaś czarowania „dołami”. Doły zostały – tu nie ma
wątpliwości. Może dlatego w ostatnich latach tak znakomicie wypadają zazwyczaj
w wykonaniu zespołu czy na solowych płytach Veddera rzeczy bardzo stonowane. Tu
zastrzeżeń brak. Niestety przy dynamicznych numerach, które wymagają większej
intensywności śpiewu, mamy wokalistę, który brzmi, jakby bardzo chciał wydobyć
z siebie tę dawną zawziętość, ale nie wystarcza pary. Zamiast przeszywającego
dźwięku mamy drżenie. W Never Destination wychodzi to jeszcze całkiem
nieźle, ale są na tej płycie utwory, przy których robi mi się trochę smutno z
powodu mocy wokalu, a raczej jej braku. Dla jasności – absolutnie Veddera za to
nie winię. Biologii się nie oszuka.
Pearl Jam wciąż zabiera głos w
sprawach społecznych, politycznych, środowiskowych – okładka i tytuł płyty
wprost nawiązują do kryzysu klimatycznego, a w tekstach tradycyjnie obrywa się
też politykom. Być może głos ten, podobnie jak wokal Veddera, nie jest już tak
donośny jak 20 czy 30 lat temu, ale wciąż warto mu się przysłuchać. Choćby
dlatego, że Pearl Jam to jeden z ostatnich wielkich zespołów rockowych,
zdolnych porwać masy, wypełniać stadiony i odważnie wypowiadać się w czasach,
kiedy w największe muzyczne przeboje zaangażowanych jest trzech tekściarzy i siedmiu
producentów, a efekt finalny to dwudziestokrotne powtarzanie dwóch czy trzech
zdań, najczęściej zresztą niezbyt odkrywczych. Czy w związku z tym patrzę na
nowe dokonania zespołu troszkę bardziej tolerancyjnie? Pewnie tak. Być może
gdyby tę płytę nagrała formacja zupełnie mi nieznana, nie dałbym jej czwartej
czy piątej szansy. Zostawiłbym sobie na dysku ze dwa czy trzy najlepsze kawałki
i nigdy nie wrócił do reszty. Ale ponieważ to Pearl Jam, przesłuchałem ten
album kilkanaście razy przed napisaniem tego tekstu i przyznaję, że moje ogólne
odczucia są jednak pozytywne. Nie entuzjastyczne – pozytywne. Czy będę wracał
do tej płyty w całości za rok, dwa albo pięć? Nie wiem. W ostatnich latach, gdy
mam ochotę posłuchać tego zespołu, włączam Ten albo Yield, czasami
Riot Act lub Backspacer (głównie dla kapitalnej końcówki). Binaural
w ostatnim dziesięcioleciu wyjąłem z pudełka może dwa razy, choć doceniam to,
co zespół próbował osiągnąć na tamtym albumie. Vitalogy też nie
słuchałem od wieków, a przecież są tam tak świetne rzeczy jak Better Man,
Corduroy czy wspomniane już Spin the Black Circle. Trudno mi
przewidzieć w tym momencie, jak będzie z Gigaton. „Czas pokaże” to jedna
z najbardziej oklepanych i wkurzających mnie fraz w historii ludzkości, ale
hmm… no… czas pokaże.
1. Who Ever Said (5:11)
2. Superblood Wolfmoon (3:49)
3. Dance of the Clairvoyants (4:26)
4. Quick Escape (4:47)
5. Alright (3:44)
6. Seven O'Clock (6:14)
7. Never Destination (4:17)
8. Take the Long Way (3:42)
9. Buckle Up (3:37)
10. Comes Than Goes (6:02)
11. Retrograde (5:22)
12. River Cross (5:53)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Płyta przeleciała mi przez uszy niewielki osad zostawiając. Natomiast -
OdpowiedzUsuńStara miłość do rocka progresywnego nie rdzewieje i choć bywają długie miesiące bez niego, to jednak wciąż liczę na ukazanie się dobrych płyt z tego gatunku.
I trafiłem wreszcie na taką. To grupa Superthousand a ich płyta to: „#TRNSIT”
Uwaga! To niemiecka grupa…
To, że ich muzyka nie nastraja do najechania na Polskę to mało powiedziane. Koniecznie trzeba dodać, że śpiewający gitarzysta dysponuje ciepłym głosem, który w dodatku umie wykorzystać w sposób nie przypominający komunikatów frontowych.
Będę miał ich na oku, bo jak wiadomo: dobry czy zły- Niemca lepiej mieć na oku. Na razie mam ich w uszach, z czego jestem zadowolony.
Nie znalazłem ich na BC to polecam próbkę: https://www.youtube.com/watch?v=zf3n7-ZsbKA
Pamiętam Ten debiut Pearl Jam. Mam do dziś kasetę. Wzięło mnie wtedy. Żadnej płyty później nie wysłuchałem w całości, ale niektóre kawałki wpadały mi w ucho. Tak samo teraz, te singlowe utwory mi leżą, zwłaszcza trzeci.
OdpowiedzUsuń