czwartek, 12 listopada 2015

Foo Fighters [support: Trombone Shorty & Orleans Avenue] - Kraków [Tauron Arena], 9 XI 2015 [relacja i galeria zdjęć]

fot: Marzena Sówka
Czasami myślę sobie, że jestem za stary na ładowanie się na dużych koncertach gdzieś blisko sceny, że to dla dzieciaków, którym chce się szaleć przez dwie godziny i stać drugie albo trzecie tyle wcześniej pod barierkami. Od dawna odpuszczam już jakiekolwiek walki o pozycję blisko sceny. Ale myślę też sobie, że bardzo bym żałował, gdybym nie skorzystał z okazji, która się trafiła, i nie obserwował występu Foo Fighters z najbliższej odległości. Bo ten krakowski występ należało po prostu chłonąć całym sobą, a to zapewniało tylko poczucie tej muzyki z tak bliskiej odległości, zobaczenie tych muzyków kilka metrów przed sobą i doświadczenie obecności kilkunastu tysięcy ludzi za swoimi plecami.

Występ otworzyła bardzo udanie grupa Trombone Shorty & Orleans Avenue. Lider zespołu – Troy Andrews – znany jest fanom Foo Fighters z jednego z odcinków zeszłorocznego dokumentu Sonic Highways, więc obecność tej grupy na trasie zespołu Dave’a Grohla nie powinna być wielkim zaskoczeniem, mimo muzycznego stylu, który prezentuje ekipa Andrewsa. A jest to niezwykle barwna mieszanka rocka, jazzu i muzyki funkowej – mariaż tradycyjnie rockowych instrumentów z dęciakami. Do tego sami członkowie grupy to postaci godne uwagi, natychmiast przyciągające wzrok i zaskarbiające sobie sympatię fanów. Nie da się nie polubić tańczącej sekcji dętej i radosnego, nieco „misiowatego” basisty. Reakcja publiczności była taka jak muzyka płynąca ze sceny – bardzo żywiołowa. Aż chciałoby się, żeby Trombone Shorty z zespołem wrócili do Polski na własny koncert. Po ich występie scenę zasłonięto wielką szm kurtyną z logo zespołu, która oczywiście w stosownym momencie (i tym razem bez dodatkowych atrakcji) została widowiskowo zdjęta, gdy na scenie stali już członkowie Foo Fighters.

fot: Marzena Sówka
Czy pisanie szczegółowo o kolejnych numerach w secie ma sens? Według mnie – średni. Krakowski koncert Foo Fighters to parada hitów, które grupa zarejestrowała w ciągu 21 lat kariery. Tak, to już 21 lat, choć pewnie znajdą się tacy, dla których Foos to wciąż „nowa kapela gościa z Nirvany”. Bardziej niż konkretne wykonania kolejnych kompozycji interesowało mnie show w ogólnym ujęciu. W końcu niewiele osób u nas w kraju miało wcześniej szansę widzieć Foo Fighters na żywo, a piosenki znał każdy. Ale z kronikarskiego obowiązku trochę o samych utworach napisać należy. Podczas występu hit gonił hit. Nawet znając grupę jedynie ze składanki największych przebojów, było się już zorientowanym w zdecydowanej większości setu. Miało to swoje dobre i złe strony. Oczywiście gdy grupa przyjeżdża do kraju po tak długiej nieobecności i zdecydowana większość publiczności nigdy nie widziała jej na żywo, zagranie wszystkich najważniejszych numerów z długiej już przecież kariery to naturalne rozwiązanie. Entuzjastyczne przyjęcie każdego kolejnego utworu potwierdza jego słuszność, ale ja wolałbym, żeby w secie trochę więcej uwagi zespół poświęcił zeszłorocznemu krążkowi Sonic Highways – mojemu ulubionemu albumowi Foo Fighters. Ja wiem, że obecne koncerty trudno już nazwać trasą promującą nowy krążek, ale trochę szkoda, że nie usłyszeliśmy choćby In the Clear czy Outside. Tym bardziej, że wbrew temu, co mówił w czasie koncertu Dave Grohl, krakowski set nie był jakoś szczególnie długi. Ba, był krótszy niż na wielu innych koncertach tej trasy, więc te dodatkowe 10 minut byłoby idealnym dopełnieniem muzycznych wrażeń. Ale nie ma co narzekać, bo te i tak były fantastyczne. Cały koncert to w zasadzie szereg mocnych uderzeń, numerów, przy których można się było solidnie wyszaleć, przerywany od czasu do czasu kompozycjami spokojniejszymi i dłuższymi gadkami Grohla i Hawkinsa, tak by można było zebrać siły na ciąg dalszy.

Pierwsza taką przerwą po pięciu mocniejszych kopach w postaci Everlong, Monkey Wrench, Learn to Fly, Something for Nothing i The Pretender (co za początek! To tak, jakby dostać bisy na dzień dobry) było Big Me, zagrane w wersji dużo spokojniejszej niż i tak lekki i przyjemny oryginał. Dave w długim przemówieniu przedstawił historię tronu (a nie „jakiegoś tam krzesła”), podziękował także licznej ekipie technicznej, która na te kilka minut wyszła z ukrycia i pojawiła się na wielkich ekranach. Wykonaniu utworu towarzyszyły tysiące światełek telefonów komórkowych. Była to jedna z akcji przygotowanych przez fanów grupy, którzy wcześniej stworzyli wielką biało-czerwoną flagę z kartek rozdawanych przed koncertem, następnie służących do złożenia tysięcy samolocików fruwających po całej Tauron Arenie w trakcie wykonania Learn to Fly. Przy tej okazji okazało się, że różnica kilkunastu lat to jednak czasami pokoleniowa przepaść, bo instrukcja składania tych samolocików, która dla osób w wieku +25 mogła się wydawać śmieszna i niepotrzebna, dla młodszych była prawdziwym wybawieniem. Teraz młodzież pewnie składa takie samolociki wirtualnie w jakichś aplikacjach… Nie zabrakło także krótkich fragmentów rockowych klasyków, zagranych przy okazji przedstawiania poszczególnych członków kapeli. Szkoda, że tym razem bez utworów Queen, ale zestaw Eruption / You Really Got Me / Roundabout / Detroit Rock City („znamy pierwszą minutę każdego rockowego klasyka!”) nie miał prawa rozczarować. Po kolejnym ciągu dynamicznych numerów – m.in. My Hero, Breakout i White Limo – znowu uspokojenie klimatu w postaci Skin and Bones, w którym Rami Jaffee zamienił klawisze na akordeon. Końcówka znów głośna i pełna energii ze znakomitą niespodzianką w postaci Floydowego In the Flesh?, podczas którego tron Grohla został spowity gęstym dymem. A po ostatnich dźwiękach już tylko długie pożegnanie i pałeczki perkusyjne oraz gitarowe kostki lecące hurtowo w stronę publiczności. Szkoda, że część tych drugich padła łupem pewnego ochroniarza, który ładował je do kieszeni i zapewne odsprzeda ze sporym zyskiem w Internecie. Życzę rozwolnienia w zepsutej windzie. Byle nie w moim bloku.

fot: Marzena Sówka
Koncert Foo Fighters to przede wszystkim gigantyczne show. Siedząca pozycja lidera, wymuszona kontuzją, w żaden sposób tego nie zmienia. Być może ogranicza pewne sceniczne możliwości, ale tworzy też nowe. Zbudowanie gitarowego tronu na wzór tego z Gry o tron było posunięciem absolutnie mistrzowskim marketingowo. Koszulki z tronem, nazwa trasy nawiązująca do złamania, pewnie i DVD jakieś z tego wyjdzie, bo takiej okazji nie wypada nie wykorzystać. I nikomu specjalnie nie przeszkadza, że Dave Grohl od dawna mógłby spokojnie grać bez tego tronu, bo od wypadku minęły całe wieki i chodzi już całkiem sprawnie. Przedstawienie musi trwać do końca obecnej trasy czyli jeszcze przez tydzień, a nieodłącznym jego elementem w tym momencie jest rzeczony tron. A że da się na nim przemieszczać kilkanaście metrów do przodu wybiegu, tym lepiej. Nie da się ukryć, że w tym zespole jest pewien podział na showmanów i spokojnych, niepozornych gości robiących muzycznie równie kapitalną robotę. Do tej pierwszej grupy należą Grohl, Taylor Hawkins i Pat Smear. Dwaj pierwsi to urodzone gwiazdy rocka. Ich pozy, miny, wzajemne docinki i żarty to naturalny element show. Z kolei Smear nie musi nic robić. Jest Patem Smearem. Zrobi krok do przodu, krok do tyłu, uśmiechnie się nieco głupkowato i publiczność jest jego. Zadatki na członkostwo w tej frakcji ma też klawiszowiec i akordeonista Rami Jaffee, ale on najpierw niech dołączy oficjalnie do zespołu, bo już dawno powinien być jego pełnoprawnym członkiem. Basista Nate Mendel i gitarzysta Chris Shiflett pozostają nieco w cieniu, ale tylko przez swoje dość powściągliwe zachowanie sceniczne, bo pod kątem czysto muzycznym w niczym nie ustępują pozostałym. W każdym dobrym zespole ktoś musi być Axlem i Slashem, a ktoś Izzym Stradlinem.


Po takim występie nikt nie mógł czuć się zawiedziony. Koncert Foo Fighters był niewątpliwie jednym z najważniejszych muzycznych wydarzeń tego roku w Polsce. Kto wie – może nawet najważniejszym. W czasach, gdy kolejne koncerty Iron Maiden, Metalliki, AC/DC, Slasha czy Deep Purple trochę już nam spowszedniały, przyjeżdża sobie taki Grohl z ekipą i nie dość, że jadą „na świeżości”, bo ostatni raz byli tu całe pokolenie temu, to jeszcze mają inne argumenty oprócz tej świeżości – muzykę i entuzjazm. To nie jest najbardziej skomplikowana odmiana rocka. Bądźmy szczerzy – Foo Fighters grają prostą muzykę. Prostą przez „wielkie P”. Ale tłumy porywają nią bez najmniejszego problemu. Porywają też przez „wielkie P”. Czy którykolwiek z muzyków grupy jest wirtuozem swojego instrumentu? Raczej nie. Próżno szukać tych gości na listach „najlepszych”. Ale taki rockowy koncert potrafi zrobić bardzo niewielu.


fot: Marzena Sówka

fot: Marzena Sówka

fot: Marzena Sówka

fot: Marzena Sówka

fot: Marzena Sówka

fot: Marzena Sówka

fot: Marzena Sówka


Wszystkie zdjęcia są autorstwa Marzeny Sówki. Nie bądź bucem, nie kradnij cudzej własności. Chcesz się nimi podzielić - podlinkuj ten wpis lub spytaj o zgodę.

--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz