Termin rock psychodeliczny
kojarzy nam się dość jednoznacznie z długimi kompozycjami, podczas których
muzycy próbują sprawiać, że będziemy się czuli jak po dobrym, niekoniecznie
legalnym towarze. Hipnotyczne zapętlenia, kosmiczne podkłady, wibrujące dźwięki
– wszystko to ma wywołać muzyczny odlot. To metoda sprawdzona od niemal 50 lat.
Ale nie zapominajmy o tym, że rock psychodeliczny ma też inne oblicze, bo te
wibrujące dźwięki, hipnotyczne wstawki i narkotyczny klimat znakomicie
sprawdzają się w zestawieniu z krótkimi, bardzo przystępnymi formami
muzycznymi. To żadna nowość. Wiedzieli już o tym Floydzi na samym początku
swojej kariery, wiedzieli Doorsi, wiedziało wiele innych formacji słynących ze
sprawnego łączenia lekkich pioseneczek o sporym radiowym potencjale z nieco
tajemniczym klimatem narkotycznej psychodelii. Bo żeby dobrze się wkręcić i
odpłynąć wcale nie trzeba słuchać kilkuminutowych solówek. Czasami wystarczy
odpowiednie brzmienie zawarte w prostej piosence. Tę formułę postanowiła
przypomnieć w obecnych czasach brytyjska formacja Purson i czyni to już po raz
drugi w formie longplaya. Drugie pełnowymiarowe dzieło grupy nosi tytuł Desire’s Magic Theatre.
Pierwsza różnica, która rzuca się
w uszy w porównaniu z debiutem – płytą The
Circle and the Blue Door – to ciężar, a raczej jego częściowy brak. Na
debiucie grupa dowodzona przez wokalistkę Rosalie Cunningham momentami
wchodziła w naprawdę gęste i mocne rejony muzyki psychodelicznej. Tym razem
większy nacisk położono na to, by utwory łatwo wpadały w ucho dzięki kapitalnym
melodiom czerpiącym nie tylko ze złotych lat psychodelicznego rocka i popu,
lecz nawet z muzyki okresu międzywojennego. Psychodeliczny klimat oczywiście
dalej dominuje, lecz tym razem w połączeniu z przebojowością i bardziej
przystępnymi formami muzycznymi. Muzycy grupy byli niedawno w trasie z zespołem
Ghost – mieli na wyciagnięcie ręki współczesnych mistrzów łączenia cech z
pozoru zupełnie do siebie nie pasujących. Pilni z członków Purson uczniowie, bo
Desire’s Magic Theatre brzmi
obłędnie. Te 44 minuty muzyki to prawdziwa przyjemność dla uszu – muzyka niby
prosta, ale nie prostacka. Nie przytłacza ciężarem i skomplikowanymi
strukturami, ale i nie trąci banałem. Rozpoczynający płytę utwór tytułowy to
intrygująca mieszanka gitarowego brudu, psychodelicznego popu lat 60. i melodii
niczym z międzywojennej muzyki wodewilowej. Ten klimat będzie powracał na tym
krążku jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem w bardzo udany sposób. Pierwszy
singiel z płyty – Electric Landlady –
to najcięższy numer na albumie, nawiązujący w największym stopniu do brzmienia
debiutu. Choć w tle pojawiają się różne tajemnicze dźwięki klawiszy, to główną
rolę gra tu gitara i słodki głos Rosalie. Momentami robi się mocno
hendrixowsko, co nie jest niczym zaskakującym, biorąc pod uwagę tytuł
kompozycji, będący oczywistym nawiązaniem do twórczości Jimiego.
Electric Landlady to pierwsza z serii niezbyt złożonych, dość
krótkich piosenek. Używam słowa „piosenki” celowo, bo Purson na płycie Desire’s Magic Theatre to grupa grająca
świetne, wpadające w ucho piosenki. Poza otwierającym album utworem tytułowym i
zamykającym go siedmiominutowym The
Bitter Suite, mamy tu głównie trzy-czterominutowe proste numery oparte na
świetnym, „wintydżowym” brzmieniu. Dead Dodo
Down to kolejny kawałek, który w nieznacznie innym aranżu mógłby wybrzmieć
w wykonaniu Lizy Minelli w filmie Kabaret.
W gęstym, świetnie bujającym Pedigree
Chums kapitalnie sprawdza się saksofon połączony z przesterowaną gitarą i
zwielokrotnionym głosem wokalistki. Jedyna dłuższa kompozycja w środku płyty –
ponad pięciominutowe The Sky Parade –
znowu przynosi odmianę. Akustyczny wstęp i marszowy rytm podbite kapitalnym
brzmieniem organów uspokajają i pozwalają lekko odpłynąć w klimaty starego
dobrego angielskiego folk rocka, choć szybko robi się nieco intensywniej
brzmieniowo, więc z dłuższej sielanki nici. Nie zawodzi też druga połowa płyty.
Świetnie brzmi bardzo radiowy The Window
Cleaner czy… jeszcze bardziej radiowy The
Way It Is, który mógłby być spokojnie zaginionym numerem The Doors, który
miał podbić stacje radiowe, ale ktoś zgubił jedyny egzemplarz w drodze ze
studia do tłoczni. Porywający numer, który spodoba się zarówno młodszym
słuchaczom rocka jak i ich rodzicom, czy nawet dziadkom, którzy zaczynali
słuchać muzyki w połowie lat 60. Mr
Howard brzmi tak, jakby ktoś wymieszał przebojowość utworów Gary’ego
Glittera (oddzielmy na chwilę prywatne życie tej kanalii od dorobku
artystycznego), narkotyczny kosmos twórczości Syda Barretta i zadziorność…
wczesnego No Doubt. Intensywny Mr Howard
i oparte w dużej mierze na akustycznych brzmieniach I Know tworzą wspaniały kontrast. Wspomniany już wcześniej utwór The Bitter Suite, który album zamyka, to
znowu fantastyczna mieszanka nastrojów. Znajdzie się tu miejsce i na kołyszące
zaśpiewy, i na przebijający się w tle flet, i na odrobinę wodewilu, a nawet na
wstawki jazzowe. A najdziwniejsze jest to, że to wszystko razem ma sens i nie
sprawia wrażenia zbitki zaledwie luźno powiązanych ze sobą motywów. Brawo!
Grupa Purson poszła śladami
Beatlesów i w tytuł swojej kompozycji (a w tym przypadku także całej płyty)
sprytnie wplotła nazwę pewnego środka halucynogennego – DMT. Nie ma się co
dziwić, bo słuchanie tej płyty to jak oglądanie barwnego i nieco zwariowanego przedstawienia
teatralnego na kwasie. Desire’s Magic
Theatre może nie jest płytą innowacyjną, przełomową czy odkrywczą.
Oczywiście – tego typu dźwięki doskonale znane są światu od pół wieku. Ale jak
wielka moc musi w nich tkwić, że 50 lat po Doorsach, Jefferson Airplane i
innych grupach nurtu przyjaznego radiu rocka psychodelicznego taka muzyka
wydana w 2016 roku wciąż brzmi magicznie, świeżo, przebojowo – po prostu
interesująco. Może i muzycy Purson są ewidentnie zakochani w cudzej twórczości
i czerpią pełnymi garściami z przeszłości, ale czynią to z takim wdziękiem, że
pozostaje tylko przyklasnąć i pozachwycać się, że w obecnych czasach komuś chce
się jeszcze przypominać tego typu muzykę. Oczywiście zdecydowanie nie są
jedynymi współczesnymi wykonawcami w tej akurat muzycznej bajce, ale na pewno
są jednymi z ciekawszych. Purson to grupa, którą bardzo łatwo pokochać. W
dodatku zupełnie nie ma powodu, żeby się przed tym bronić.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Mnie wynudził i zawiódł najnowszy krążek od Purson. Pierwsza płyta miała klimat i wnosiła coś własnego, a tutaj wyszło zapatrzenie w tamte lata i zamiłowanie właśnie do Beatlesowskiego popu, który szanuję i ma swój urok, ale nigdy nie należał do moich ulubionych. Trochę szkoda, choć nie mogę też powiedzieć, że to zły album, na mnie po prostu nie wywołującego takiego wrażenia jakbym oczekiwał, zwłaszcza po wspomnianej już pierwszej płycie do której czasem wracam.
OdpowiedzUsuńOsobiście też wolę pierwszy album, choć drugi krążek też ma swoisty klimat. Może nie tak psychodeliczny i mroczny jak debiut, ale nadal przyjemnie się tego słucha :).
Usuńo a tych to nie znam, trzeba będzie się im przyjrzeć :) thnx :)
OdpowiedzUsuń