niedziela, 15 maja 2016

White Miles - The Duel [2016]



Austriacki duet White Miles to jeden z wielu zespołów polecanych mi w ostatnim czasie przez znajomych, czytelników tego bloga lub słuchaczy mojej audycji. Chyba znacie mnie całkiem nieźle, przynajmniej pod kątem moich muzycznych zainteresowań, bo większość tych poleceń trafia dość blisko środka tarczy. Tak jest właśnie z White Miles. W skład założonej w 2011 roku formacji z Tyrolu wchodzą: Medina (gitary, wokale) i Lofi (perkusja, wokale). Jak widać spory minimalizm. Dyskografia grupy na razie też niezbyt okazała, bo przed płytą The Duel, na której skupię się za moment, ukazał się tylko jeden krążek – Job: Genius, Diagnose: Madness. Ale tego niewielkiego dorobku zupełnie nie słychać. Być może dlatego, że Medina i Lofi mieli okazję zebrać spore doświadczenie koncertowe. Grali przed lub z: Courtney Love, Truckfighters, The Answer, Blues Pills czy Eagles of Death Metal (wystepowali jako support tych ostatnich także podczas tragicznego koncertu w paryskiej sali Bataclan w listopadzie zeszłego roku). Na swoim profilu facebookowym określają swoją muzykę jako podkład pod wyuzdany taniec na rurze w klimatach stoner blues rocka, bitwę między sercem i duszą, zespołem i słuchaczem – pojedynkiem, którego żadna ze stron nie może wygrać ani przegrać.

Jak się okazuje, ten dość enigmatyczny opis całkiem nieźle pasuje do muzyki zawartej na The Duel. White Miles teoretycznie czerpią ze znanych wzorców, ale mieszanka tych pomysłów zaczerpniętych z różnych muzycznych bajek, jest bardzo intrygująca. The Duel to 11 (a w zasadzie 10, bo Don’t You Know Him to minutowa deklamacja pozbawiona jakiegokolwiek instrumentarium) w większości krótkich kompozycji, podczas których zaliczymy wycieczkę przez różne nastroje i rodzaje artystycznego wyrazu. Rozpoczynające płytę Sickly Nerves brzmi niczym doom blues z piekieł. Słodki głos Mediny w jednej chwili przeobraża się w drapieżny atak, a delikatne, bluesowe zagrywki, nagle zostają nagle polane doomową smołą. To się sprawdza, serio! Zmieszanie teoretycznie ładnych i chwytliwych melodii z gitarowym brudem oraz pewną surowością aranżacji i produkcji stworzyło kapitalną miksturę. Takiego Crazy Horse nie powstydziłyby się ani formacje z Seattle z pierwszej połowy lat 90., ani stonerowi wymiatacze z wielkimi dziarami i długimi brodami z południa Stanów. Jest coś bardzo zmysłowego i jednocześnie niebezpiecznego w spokojnym, wciągającym swą powtarzalnością Insane to the Bone. Ten numer mógłby spokojnie wybrzmieć ze sceny niesławnej speluny w filmie Od zmierzchu do świtu. I gdy już człowiek myśli, że ich rozgryzł, że wie już dokładnie, czego spodziewać się po reszcie płyty, nagle w połowie duet serwuje nam Coke on a Jetplane – prosty, dwuipółminutowy akustyczny numer z wokalnym dialogiem obojga muzyków. Ciekawą odmianą jest też deklamowany przez Lofiego na tle dość monotonnego podkładu Heid oraz następujące po nim, wspominane już wcześniej Don’t You Know Him, które wraz z mocnym rytmem perkusyjnym rozpoczynającym River of Gold przeniosło mnie na chwilę w klimaty American Prayer Doorsów. Prawdziwa perełka została na sam koniec – Keep Your Trippin Wild to zdecydowanie najdłuższa kompozycja na płycie (sześć i pół minuty), która dzięki kapitalnym wokalnym dialogom dwojga muzyków oraz temu brudnemu, tajemniczemu klimatowi, którym przesiąknięty jest cały krążek, powinna się spodobać fanom Alice in Chains. Poprzednie pół godziny przyniosło sporo świetnych rozwiązań i solidną dawkę dość przygnębiającego klimatu, ale Keep Your Trippin Wild to ostateczny kop w jaja i splunięcie w twarz. Bezczelna kropka nad mrocznym „I”.

Jestem zauroczony tym albumem. White Miles świetnie wyważyli elementy bluesowe, stonerowe i grunge’owe. Nie boją się dobrych, wpadających w ucho melodii, ale prezentują je tak, że nic nie jest tu wygładzone, wypolerowane czy zwyczajnie ładne. Ale mimo tego brudu i ciężaru, to płyta przystępna i dość łatwa w odbiorze – i w tym także brzmi jej siła. Bardzo łatwo dać się wciągnąć w ten nieco porąbany klimat, a dzięki temu, że krążek trwa tylko 38 minut, ta gęsta atmosfera nie zaczyna z czasem męczyć. Jak się okazuje amerykańską do szpiku kości płytę można nagrać także w centrum Europy i nic nie będzie tu sztuczne czy wymuszone. The Duel buzuje mieszanką bluesowej subtelności, stonerowego ciężaru, grunge’owego brudu i punkowej bezczelności. Nie zgodzę się tylko z jednym fragmentem tego przytaczanego wcześniej opisu z profilu grupy – z tego pojedynku wszyscy wychodzą zwycięsko!


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


1 komentarz: