Yossi Sassi znany jest przede
wszystkim jako jeden z założycieli i wieloletni gitarzysta chyba najbardziej
rozpoznawalnego izraelskiego zespołu metalowego Orphaned Land. Dwa lata temu
muzyk opuścił szeregi tej formacji, może więc teraz skupić się całkowicie na
twórczości solowej i nie zastanawiać się, które utwory zabrzmią lepiej na
płycie Orphaned Land, a które na jego własnych krążkach. Cały najlepszy
materiał przeznaczony jest na własny projekt i z całą pewnością słychać to na
nowej płycie – Roots and Roads –
która właśnie się ukazała i jest trzecią w ogóle, ale pierwszą skomponowaną już
w całości po odejściu z Orphaned Land. Uwolniony od innych muzycznych
obowiązków Yossi rozwija tu w pełni skrzydła i można chyba stwierdzić, że Roots and Roads to prawdziwe rozpoczęcie
nowego etapu w karierze muzyka. Rozpoczęcie w dodatku bardzo udane,
nieszablonowe, zaciekawiające muzyczną wszechstronnością i tchnieniem świeżego
powietrza w nieco skostniałe ramy tradycyjnego „zachodniego” rocka.
Oczywiście najbardziej
charakterystyczną cechą tego albumu jest połączenie tego tradycyjnego rocka z
klimatami bliskowschodnimi, wszechobecnymi za sprawą instrumentarium (na czele ze
sławnym instrumentem będącym połączeniem bouzouki i gitary) oraz melodii
typowych właśnie dla okolic Bliskiego Wschodu. Da się to odczuć zarówno w
utworach mocniejszych i dynamiczniejszych, jak i w spokojniejszych kompozycjach
opartych na brzmieniach akustycznych. Te pierwsze dominują w pierwszych
minutach albumu. Wings to świetne
wprowadzenie do płyty – intryguje tym niecodziennym brzmieniem, ale
jednocześnie od razu wpada w ucho i niesamowicie buja, także dzięki pojawiającym
się co jakiś czas wokalom. Drugi singiel z albumu, czyli Palm Dance z gościnnym udziałem Bumblefoota, to rockowy ogień, ale
cały czas osadzony w takim klimacie, że nie da się pomylić tego brzmienia z twórczością
żadnego innego współczesnego gitarzysty. W takim nieco intensywniejszym
klimacie utrzymane jest też znajdujące się nieco dalej Winter – moja ulubiona kompozycja na Roots and Roads. Ponad 8 minut rocka instrumentalnego na najwyższym
poziomie, ale zwłaszcza ostatnie dwie czy trzy minuty gitarowych czarów to
wielka muzyczna przyjemność. Kapitalne melodie, świetna aranżacja, piękny
klimat. Tu jest to, czego często nie ma na płytach gitarowych wymiataczy –
dusza. Słychać, że mimo tych kapitalnych popisów, cały czas chodzi przede
wszystkim o świetną melodią i „śpiewanie” za pomocą instrumentu, a nie o
wyścigi po gryfie. Fantastycznie brzmi Madame
TwoSouls – z jednej strony jest spory ciężar riffów i soczystego brzmienia,
z drugiej te charakterystyczne lekkie wstawki z muzyki bliskowschodniej.
Wyobraźcie sobie klimat Liquid Tension Experiment, ale właśnie w takiej
orientalizującej wersji. Progresywnie, ale z nietypowymi zagrywkami i bez przeciągania
wszystkiego zbyt długo, bo przecież czas trwania większości tych numerów nie
przekracza pięciu minut.
Ale – jak już wspominałem – jest na
tym albumie także kilka utworów dużo lżejszych, całkowicie lub częściowo
akustycznych. Pierwszą tego typu kompozycją jest Mr. NoSoul, która pełni w zasadzie funkcję dwuminutowego
przerywnika między cięższymi i dłuższymi numerami. Z kolei długi wstęp do Road Less Traveled udanie łączy
brzmienia akustyczne i elektryczne, nim całość nagle przeobraża się w
dynamiczny rockowy kawałek. Ale podobny klimat akustyczny wraca też choćby w Bird Without a Tree, które czaruje
folkowym, nieco ogniskowym brzmieniem, w The
Explorientals – jednym z trzech utworów dodanych do specjalnej wersji
płyty, w którym zespół udanie łączy elementy folkowe i jazzowe – czy w kolejnym
utworze dodatkowym, zamykającym album Quarter
to Rizes (alternatywnej wersji Rizes
Kai Dromoi), w którym akustyczne dźwięki gitary i innych instrumentów
strunowych znakomicie współbrzmią z perkusjonaliami i trąbką. To bardzo
potrzebna odmiana, bo choć połączenie dynamicznego, gitarowego rocka z muzyką
bliskowschodnią jest samo w sobie bardzo interesujące, płyta byłaby pewnie
nieco monotonna i zbyt przewidywalna, gdyby składała się w całości tylko z
takich właśnie mocniejszych numerów. Spokojne, akustyczne przerywniki
wprowadzają tu sporo świeżości i oddechu.
Większość kompozycji na płycie to
numery instrumentalne, ale i wokale od czasu do czasu usłyszymy. Po raz
pierwszy (pomijając wokalizy w otwierającym płytę utworze Wings) te wokale słyszymy w Root
Out, gdzie wspólnie całkiem przyjemnie brzmią Yossi i Diana Golbi. Do tego
rockowa dynamika i orientalne ozdobniki. Taka kombinacja sprawdza się tu
świetnie. W pierwszym singlu, wpadającym w ucho jak przystało na nagranie
promujące album The Religion of Music,
pojawia się gościnnie wokalista Zaher Zorgatti, którego charakterystyczne
wokale na co dzień usłyszeć można w zdobywającym coraz większą popularność
tunezyjsko-francuskim progmetalowym zespole Myrath. I choć wokale, które
pojawiają się na płycie jeszcze kilka razy – na przykład w Rizes Kai Dromoi – na pewno nie psują kompozycji, mam wrażenie, że
ten materiał brzmiałby przynajmniej równie dobrze, gdyby ich nie było. Ta
muzyka jest po prostu tak absorbująca i fascynująca, że zupełnie nie odczuwa
się braku wokali, gdy faktycznie ich nie ma (a nie ma ich, jak już wspominałem,
w większości kompozycji).
Roots and Roads to propozycja dla tych, którzy chcą nieco odmiany
od tradycyjnych rockowych form i melodii. To nowe spojrzenie na to, jak może
brzmieć rock w takim nieco egzotycznym wydaniu. To ciekawe podejście zapewniają
intrygujące melodie, ale także instrumenty takie jak oud, kanun, saz, chumbush,
bouzouki (instrumenty strunowe charakterystyczne dla muzyki Bliskiego Wschodu),
charango (andyjski instrument strunowy), ney (perski flet), Diddley bow
(jednostrunowy instrument pochodzący z wczesnych czasów amerykańskiego bluesa,
inspirowany tradycyjnymi instrumentami afrykańskimi) czy też dużo bardziej „nasze”,
choć nietypowe dla muzyki rockowej skrzypce i klarnet. A obok nich oczywiście
gitara elektryczna i akustyczna, bas, perkusja, klawisze i organy Hammonda,
czyli tradycyjne hardrockowe instrumentarium. Oba te światy na płycie Roots and Roads nie stanowią odrębnych
bytów, lecz mieszają się ze sobą płynnie i naturalnie. Dzięki temu nowy album
Yossiego to fantastyczna podróż muzyczna, która podczas odsłuchu przenosi nas
natychmiast kilka tysięcy kilometrów na południowy wschód. Takie płyty
udowadniają, że kultura zachodu nie ma dobrej muzyki rockowej na wyłączność.
Wychylenie się w stronę nieco innej muzycznej wrażliwości i tradycji okazuje
się w przypadku Roots and Roads
kapitalnym przeżyciem. Takim, które zostaje w głowie na bardzo długo.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Dziękuję, nie znałem, choć Myrath i owszem.
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie opisana muzyka, zachęcony słucham i podoba mi się. Szczególnie lubię frazowanie bliskowschodnie tak odmienne od europejskiego. Ostatni artysta z Izraela jakiego słuchałem to Asaf Avidan, którego mogę polecić, szczególnie z the Mojos, jak ktoś nie zna niech zacznie od Poor Boy/Lucky Man.
nooo soczyście, odsłuchałam z ciekawości:)
OdpowiedzUsuńOdczekałem, ale chcę się podzielić: czekałem na tę płytę z nadzieją, że będzie na miarę ... no nie wiem, niech będzie, że najlepszych ich dokonań. Od premiery słuchałem ostrożnie, nie za dużo, by uniknąć efektu inż. Mamonia, spokojnie smakując z każdej strony i szukając dziur - tak na wszelki wypadek, żeby nie popaść w bezkrytycyzm.
OdpowiedzUsuńW chwili obecnej mogę powiedzieć tak: od sześćdziesięciu lat słucham i się zachwycam, od jakichś dwudziestu czekałem na kwintesencję, na muzykę nie pogranicza, na syntezę tego wszystkiego, czego początek dała Hildegarda z Bingen a Stockhausen z Zappą, popierani przez najdoskonalsze dzieło Cage'a 4'33, dokonali i wszyscy pośrodku, czyli Czerwone Gitary z Genesis podparci Beethovenami, Bachami - sorry - to oddzielna kategoria - Chopinami i innymi Szostakowiczami.
I jest.
Kaleką będzie, kto tego nie posłucha, nie, żeby zaraz coś go dyskwalifikowało, nie, ale spotkanie z tą płytą to wysoka erudycja, to kunsztowne rzeźbienie wyobraźni, to doświadczenie niemalże absolutu, wrażenie pogodzenia ognia z wodą, to zwyczajny muzyczny orgazm.
Big Big Train „Folklore”
Polecam.
słucham od dni kilku, będzie niedługo też na blogu :)
Usuń