sobota, 22 lutego 2020

Dany Placard - J’connais rien à l’astronomie [2020]


Dany Placard to dla mnie całkowita tajemnica. Nigdy wcześniej nie zetknąłem się z tym nazwiskiem, tymczasem ten urodzony w 1975 roku w Quebecu (jako Dany Gauthier) wokalista, gitarzysta i producent ma już na koncie całkiem pokaźny dorobek i około dziesięciu albumów wydanych pod różnymi szyldami, choć głównie po prostu pod własnym nazwiskiem. Jego najnowsza płyta – J’connais rien à l’astronomie – trafiła do mnie trochę przypadkiem, wraz z kilkudziesięcioma innymi albumami wydanymi w styczniu tego roku i dorwanymi trochę na chybił-trafił. Po szybkim odsiewie rzeczy, które absolutnie nie pokrywały się z obszarem moich muzycznych zainteresowań, zostało z tej sporej grupy mniej więcej siedem lub osiem albumów. Płyta Placarda niewątpliwie wyróżniała się spośród tego grona nie tylko nieco zwariowaną, mocno bijącą po oczach psychodeliczną okładką, ale też samym muzycznym klimatem.

Na płycie znajdziemy osiem kompozycji trwających w sumie niecałe 41 minut, więc Placard stawia na klasyczny format. Muzycznie też. Jego twórczość to bardzo przyjemna, melodyjna, nieco tajemnicza i klimatyczna psychodelia, oparta w największym stopniu na klawiszach i syntezatorach. Z pewnością fani Pink Floyd znajdą tu sporo dla siebie, przede wszystkim w znakomitym, dwuczęściowym There Was a Friend, które otwiera to wydawnictwo. Część pierwsza to głównie instrumentalny odlot (ok, pojawiają się na moment wokalizy), start naszego kosmicznego pojazdu, na pokładzie którego udajemy się w tę muzyczną podróż. Takie trochę One of These Days, choć raczej w sferze ogólnego klimatu, a nie kopiowania konkretnych rozwiązań. Część druga jest dużo spokojniejsza, pojawia się też wokal, jest nieco gęściej, duszniej, bardziej hipnotycznie. Znakomity start! No i tu pojawia się największy problem, jaki mam z tą płytą. Żadna z kolejnych sześciu kompozycji nie dorównuje w mojej opinii temu fantastycznemu, podwójnemu początkowi. Nie są słabe, nie można tu mówić o wpadkach, a jednak mój apetyt po There Was a Friend był naprawdę spory i przy pierwszym kontakcie z tym albumem zaczynałem się już zastanawiać, czy nie słucham aby jednej z najlepszych płyt, jakie ukażą się w 2020 roku.

Nie oznacza to jednak, że można sobie te pozostałe 30 minut albumu zupełnie odpuścić. Tu me manques – niespecjalnie wyróżniający się, prosty, melodyjny rockowy numer – był pewnym rozczarowaniem po tym fantastycznym początku, choć w pewnym sensie zostajemy w kosmicznym klimacie dzięki przerywnikom dźwiękowym rodem z Pana Kleksa w kosmosie, które pojawiają się w środku kompozycji. W Pulperie minimalistyczny, pół-akustyczny aranż całkiem nieźle miesza się z wciąż utrzymywanym kosmicznym klimatem całości, choć leniwe tempo i atmosfera tej kompozycji sprawiają, że niemal sześciominutowa całość trochę się jednak dłuży. Akustyczna miniatura Too Late to coś na kształt muzycznego hołdu dla Pigs on the Wing. Bardziej interesująco robi się w Plancher, bo choć momentami utwór ten przeobraża się w dość prostą rockową młóckę (coś w rodzaju The Nile Song), są tu też fragmenty spokojniejsze, znowu przenoszące nas w bardziej psychodeliczno-kosmiczne klimaty. Dużo odważniej muzycy nawiązują do pierwszych minut albumu w Le lièvre. Tu znowu jest nieco odważniej, gęściej, bardziej kosmicznie i z rozmachem. O takiego Dany’ego Placarda nic nie robiłem! Album wieńczy dziewięciominutowe nagranie Maman, które w pewnym sensie łączy klimat skocznych, pół-akustycznych numerów ze środka albumu, z kosmosem i gęstością dominującymi w pierwszych numerach i w poprzedzającej Maman kompozycji La lièvre. I znowu w środku mamy solidną porcję floydowych dźwięków, tym razem w klimatach Echoes i dłuższych numerów z Animals.

Placard wysmażył całkiem przyjemny album. Nie sam – śpiewa tu i gra na gitarze, ale ma do pomocy całkiem spore grono muzyków i wspomagających go wokalistów. I samo to, że znalazło się dla tej płyty miejsce na blogu, choć – jak sami widzicie – generalnie nie przemęczam się z pisaniem w ostatnim czasie i zmieniać tego prędko nie zamierzam, świadczy o tym, że album przypadł mi do gustu. A jednak te pierwsze dziesięć minut płyty rozbudziło mój apetyt i nie zdołałem najeść się do syta tą potrawą. Z jednej strony to dobrze, że płyta jest dość różnorodna i nawet wtedy, gdy Placard czerpie pełnymi garściami z dokonań Pink Floyd, inspiruje się różnymi płytami i utworami tego zespołu, pochodzącymi z różnych okresów działalności grupy. Ale nie mogę odeprzeć od siebie tego wrażenia, że środkowa część albumu jednak nie wykorzystuje sporego potencjału krążka. Mamy więc jakieś 23 i pół minuty na naprawdę bardzo dobrym poziomie oraz mniej więcej 17 minut grania, które jest w porządku, ale raczej mnie nie porywa. No i jak tu teraz ocenić całość? Chyba jednak pozytywnie, bo ciągle do niej wracam i mam ochotę poznać wcześniejsze dokonania artysty, ale czuję pewien niedosyt.


Płyty możecie posłuchać na Bandcampie.


1. There Was a Friend (part 1) (5:00)
2. There Was a Friend (part 2) (4:56)
3. Tu me mangues (4:48)
4. Pulperie (5:40)
5. Too Late (2:39)
6. Plancher (4:18)
7. Le lièvre (4:25)
8. Maman (8:58)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. Z całości podobało mi się "floydowskie" otwarcie i zakończenie. Może jeszcze Plancher, co po francusku znaczy podłoga, pomost, strop, ściana dolna, sufit, posadzka, dno. W zależności od kontekstu he he. Środkowa część to trochę piosenka francuska. Tak to widzę.

    OdpowiedzUsuń