Dany Placard to dla mnie
całkowita tajemnica. Nigdy wcześniej nie zetknąłem się z tym nazwiskiem,
tymczasem ten urodzony w 1975 roku w Quebecu (jako Dany Gauthier) wokalista,
gitarzysta i producent ma już na koncie całkiem pokaźny dorobek i około
dziesięciu albumów wydanych pod różnymi szyldami, choć głównie po prostu pod
własnym nazwiskiem. Jego najnowsza płyta – J’connais
rien à l’astronomie – trafiła do mnie trochę przypadkiem, wraz z
kilkudziesięcioma innymi albumami wydanymi w styczniu tego roku i dorwanymi
trochę na chybił-trafił. Po szybkim odsiewie rzeczy, które absolutnie nie pokrywały
się z obszarem moich muzycznych zainteresowań, zostało z tej sporej grupy mniej
więcej siedem lub osiem albumów. Płyta Placarda niewątpliwie wyróżniała się
spośród tego grona nie tylko nieco zwariowaną, mocno bijącą po oczach
psychodeliczną okładką, ale też samym muzycznym klimatem.
Na płycie znajdziemy osiem
kompozycji trwających w sumie niecałe 41 minut, więc Placard stawia na
klasyczny format. Muzycznie też. Jego twórczość to bardzo przyjemna, melodyjna,
nieco tajemnicza i klimatyczna psychodelia, oparta w największym stopniu na
klawiszach i syntezatorach. Z pewnością fani Pink Floyd znajdą tu sporo dla
siebie, przede wszystkim w znakomitym, dwuczęściowym There Was a Friend, które otwiera to wydawnictwo. Część pierwsza to
głównie instrumentalny odlot (ok, pojawiają się na moment wokalizy), start
naszego kosmicznego pojazdu, na pokładzie którego udajemy się w tę muzyczną
podróż. Takie trochę One of These Days,
choć raczej w sferze ogólnego klimatu, a nie kopiowania konkretnych rozwiązań.
Część druga jest dużo spokojniejsza, pojawia się też wokal, jest nieco gęściej,
duszniej, bardziej hipnotycznie. Znakomity start! No i tu pojawia się
największy problem, jaki mam z tą płytą. Żadna z kolejnych sześciu kompozycji
nie dorównuje w mojej opinii temu fantastycznemu, podwójnemu początkowi. Nie są
słabe, nie można tu mówić o wpadkach, a jednak mój apetyt po There Was a Friend był naprawdę spory i
przy pierwszym kontakcie z tym albumem zaczynałem się już zastanawiać, czy nie
słucham aby jednej z najlepszych płyt, jakie ukażą się w 2020 roku.
Nie oznacza to jednak, że można sobie
te pozostałe 30 minut albumu zupełnie odpuścić. Tu me manques – niespecjalnie wyróżniający się, prosty, melodyjny
rockowy numer – był pewnym rozczarowaniem po tym fantastycznym początku, choć w
pewnym sensie zostajemy w kosmicznym klimacie dzięki przerywnikom dźwiękowym rodem
z Pana Kleksa w kosmosie, które
pojawiają się w środku kompozycji. W Pulperie
minimalistyczny, pół-akustyczny aranż całkiem nieźle miesza się z wciąż
utrzymywanym kosmicznym klimatem całości, choć leniwe tempo i atmosfera tej
kompozycji sprawiają, że niemal sześciominutowa całość trochę się jednak dłuży.
Akustyczna miniatura Too Late to coś
na kształt muzycznego hołdu dla Pigs on
the Wing. Bardziej interesująco robi się w Plancher, bo choć momentami utwór ten przeobraża się w dość prostą
rockową młóckę (coś w rodzaju The Nile
Song), są tu też fragmenty spokojniejsze, znowu przenoszące nas w bardziej
psychodeliczno-kosmiczne klimaty. Dużo odważniej muzycy nawiązują do pierwszych
minut albumu w Le lièvre. Tu znowu jest
nieco odważniej, gęściej, bardziej kosmicznie i z rozmachem. O takiego Dany’ego
Placarda nic nie robiłem! Album wieńczy dziewięciominutowe nagranie Maman, które w pewnym sensie łączy
klimat skocznych, pół-akustycznych numerów ze środka albumu, z kosmosem i
gęstością dominującymi w pierwszych numerach i w poprzedzającej Maman kompozycji La lièvre. I znowu w środku mamy solidną porcję floydowych dźwięków,
tym razem w klimatach Echoes i
dłuższych numerów z Animals.
Placard wysmażył całkiem
przyjemny album. Nie sam – śpiewa tu i gra na gitarze, ale ma do pomocy całkiem
spore grono muzyków i wspomagających go wokalistów. I samo to, że znalazło się
dla tej płyty miejsce na blogu, choć – jak sami widzicie – generalnie nie
przemęczam się z pisaniem w ostatnim czasie i zmieniać tego prędko nie
zamierzam, świadczy o tym, że album przypadł mi do gustu. A jednak te pierwsze
dziesięć minut płyty rozbudziło mój apetyt i nie zdołałem najeść się do syta tą
potrawą. Z jednej strony to dobrze, że płyta jest dość różnorodna i nawet
wtedy, gdy Placard czerpie pełnymi garściami z dokonań Pink Floyd, inspiruje
się różnymi płytami i utworami tego zespołu, pochodzącymi z różnych okresów
działalności grupy. Ale nie mogę odeprzeć od siebie tego wrażenia, że środkowa
część albumu jednak nie wykorzystuje sporego potencjału krążka. Mamy więc
jakieś 23 i pół minuty na naprawdę bardzo dobrym poziomie oraz mniej więcej 17
minut grania, które jest w porządku, ale raczej mnie nie porywa. No i jak tu
teraz ocenić całość? Chyba jednak pozytywnie, bo ciągle do niej wracam i mam
ochotę poznać wcześniejsze dokonania artysty, ale czuję pewien niedosyt.
Płyty możecie posłuchać na Bandcampie.
1. There Was a Friend (part 1) (5:00)
2. There Was a Friend (part 2) (4:56)
3. Tu me mangues (4:48)
4. Pulperie (5:40)
5. Too Late (2:39)
6. Plancher (4:18)
7. Le lièvre (4:25)
8. Maman (8:58)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Z całości podobało mi się "floydowskie" otwarcie i zakończenie. Może jeszcze Plancher, co po francusku znaczy podłoga, pomost, strop, ściana dolna, sufit, posadzka, dno. W zależności od kontekstu he he. Środkowa część to trochę piosenka francuska. Tak to widzę.
OdpowiedzUsuń