Gdy w 2013 roku grupa Deep Purple po ośmiu latach przerwy
wydawała nową płytę, Now What?!, w zasadzie większość fanów zakładała,
że będzie to ostatni album tego legendarnego zespołu. Informacja o tym, że
ukaże się następca – wydany w 2017 roku krążek Infinite – była lekkim
zaskoczeniem, ale w połączeniu z wieściami o ostatniej, bardzo długiej w
założeniach pożegnalnej trasie, uprawdopodabniała tezę, że tym razem to już na
pewno finał. Mamy rok 2020. Wirus torpeduje światową gospodarkę, branża
muzyczna leży i powoli szykuje się na to samo, co stało się udziałem pewnych dużych,
żarłocznych zwierzątek 65 milionów lat temu (a propos: w szkole podstawowej
uczono mnie, że dinozaury wyginęły 65 milionów lat temu. Dzisiaj wciąż mówi się
o takim samym czasie od tamtych wydarzeń – człowiek od razu czuje się młodszy,
bo nic się w tym względzie nie zmieniło), a tymczasem ostatni wciąż
funkcjonujący zespół z wielkiej hardrockowej trójki założycielskiej właśnie
wydał swój dwudziesty pierwszy album. I teraz to już naprawdę bardzo wiele
wskazuje na to, że będzie to ich ostatni krążek, ale nie zamierzam się z nikim
o to zakładać. Mam wszystkie studyjne płyty Deep Purple i całkiem sporo
koncertówek nagrywanych przez różne składy tej formacji. Nie ma w ich
dyskografii płyty, której bym jakoś bardzo nie lubił, choć niewątpliwie nagrali
kilka takich, do których w zasadzie nie wracam i gdybym ich nigdy więcej nie
usłyszał, moje życie nie stałoby się przez to uboższe. Mam wrażenie, że nowy
album plasuje się niebezpiecznie blisko tej właśnie grupy, choć z pewnością
jeszcze za wcześnie, by to przesądzać.
Skupię się najpierw na pozytywach Whoosh!. To
przede wszystkim brzmienie oraz forma wykonawcza muzyków, choć to oczywistość i
w zasadzie w ogóle nie należałoby o tym wspominać. Płyty też po prostu
przyjemnie się słucha, co już aż tak wielką oczywistością nie jest. Mam
wrażenie, że panowie chcieli nagrywać i że proces ten przebiegał w dobrej
atmosferze. Nieco trudniej doszukiwać się oczywistych jasnych punktów wśród
konkretnych kompozycji, choć i tu jednak kilka znajdę. Przede wszystkim
kapitalny Step by Step, zaczynający się motywem niczym z horrorów
dziejących się w jakimś opuszczonym zamczysku, ale także ciekawy w sferze rytmu
i ogólnego, dość mrocznego klimatu. Ciekawie brzmi też nietypowy jak na ten
zespół, bardzo klimatyczny i momentami niezwykle oszczędny aranżacyjnie The
Power of the Moon. Z singli zdecydowanie najbardziej podobało mi się Man
Alive i tej opinii nie zmieniam – to jeden z ciekawszych utworów na płycie,
w dodatku poprzedzony przyjemną, dynamiczną miniaturką Remission Possible.
Aż może trochę szkoda, że nie pociągnęli tego tematu nieco dłużej. No i
oczywiście wspomnieć muszę o And the Address – utworze, który
rozpoczynał pierwszy album Deep Purple. Łącznikiem osobowym jest tu tylko
perkusista Ian Paice, ale nowa wersja, choć zbliżona do oryginału, na pewno
jest przyjemnym uaktualnieniem, brzmiącym na miarę hardrockowego zespołu w XXI
wieku w przeciwieństwie do jednak mocno archaicznych z dzisiejszej perspektywy
produkcji i brzmienia pierwszych albumów zespołu. W poszukiwaniu pozytywów
wymienię jeszcze fajny motyw instrumentalny z Nothing at All. O ile cały
utwór mnie nie porwał, a momentami to dość jednostajne tempo i partie sekcji
rytmicznej nawet lekko mnie irytują, o tyle klawiszowo-gitarowy pojedynek rodem
z progresywnej sceny Canterbury (albo z barokowych sal balowych), jest ciekawym
urozmaiceniem. I jeszcze może kilka fragmentów z cholernie chwytliwego We’re
All the Same, choć cały utwór na razie mnie nie przekonał. W sumie Throw
My Bones, które otwiera płytę, też zaczęło mi się podobać, ale to może być
kwestia osłuchania się z tym pierwszym singlem, bo przecież znamy to nagranie
od prawie pięciu miesięcy.
Reszta płyty jest. Nie odrzuca mnie, raczej nie ma tu
utworów, które wywoływałyby jednoznacznie negatywną reakcję u mnie (choć – jak
wspomniałem – są fragmenty, które nieco mnie irytują), ale i zachwytów z mojej
strony nie będzie. Parę kompozycji – choć najmocniej słychać to w What the
What – to rzeczy, które z powodzeniem mogłyby się znaleźć na wydanej kilka
lat temu płycie Gillana i jego pierwszej grupy The Javelins – fajne, luzackie,
rockandrollowe numery w stylu lat 50. i 60., które jednak brzmią jak milion
innych fajnych, luzackich, rockandrollowych numerów z albo w stylu lat 50. czy
60. O ile jakoś szczególnie nie odrzucają, o tyle wartości kompozytorskiej,
która podwyższałaby ogólną ocenę albumu, jest w nich niewiele. Takie No Need
to Shout samo w sobie też nie jest złe, tyle że znajdowało się już pod
innymi tytułami na w zasadzie każdej z ostatnich płyt zespołu. Wielka też
szkoda, że And the Address nie zamyka wszystkich wydań płyty. Co prawda Dancing
in My Sleep jest oznaczone jako nagranie dodatkowe, ale tak naprawdę jest
dostępne na większości wydań. Oczywiście symbolika zawarcia na pewnie mimo
wszystko ostatnim albumie grupy nagrania, które otwierało album pierwszy, i tak
jest mocna, ale ileż mocniejsza byłaby, gdyby ten album we wszystkich wersjach
kończyła!
Niby wszystko się zgadza – są znakomici muzycy, którzy
przecież nie zapomnieli nagle, jak się gra i śpiewa, więc poziom wykonawczy
jest bez zastrzeżeń; jest po raz kolejny jeden z najbardziej legendarnych
producentów, więc całość brzmi jak należy; jest przyjemna dla oka okładka, a to
też ważne, bo po dziś dzień nie wiem, jakim cudem ktoś w zespole wpadł na
pomysł tego, co „zdobi” płytę Bananas; jest luz, da się nawet wyczuć
szczerą radość z grania. A jednak nie mogę odeprzeć wrażenia, że czegoś tej
płycie brakuje i że jest to jednak krążek słabszy od kilku poprzednich. Może to
przez to, że większość kompozycji kończy się, nim na dobre się rozkręci. Może
dlatego, że nie ma tu jednego czy dwóch fantastycznych numerów, które nieco
wyciągnęłyby ocenę całości, jak to miało miejsce w przypadku Now What?!
(Above and Beyond, Uncommon Man, a nawet może niezbyt ambitny,
ale cholernie chwytliwy Vincent Price) czy Infinite (Birds of
Prey i The Surprising). Takie utwory jak Sometimes I Feel Like
Screaming czy Rapture of the Deep zyskały status koncertowych
klasyków, bardzo lubianych przez fanów grupy. Nie widzę wśród materiału z tej płyty
kompozycji, na które fani czekaliby podczas kolejnej trasy koncertowej, choć
może właśnie w jej trakcie jakiś nowy koncertowy klasyk w repertuarze Purpli
„wykreuje się” naturalnie. Angielski przymiotnik „enjoyable” sprawdza się tu
naprawdę nieźle. Bo taka właśnie jest ta płyta – jej odsłuch dostarcza
rozrywki, sprawia przyjemność, ale próżno doszukiwać się tu kompozycyjnego
geniuszu i utworów, które moglibyśmy uznać za najlepsze nie tylko w całej
historii grupy, ale także w „nowożytnym” okresie, czyli w trakcie już 26 lat ze
Steve’em Morse’em na gitarze. To płyta, której Deep Purple nie musi się
wstydzić i która pewnie będzie gościła czasem choćby w moim samochodowym
odtwarzaczu (pod warunkiem, że w hyundaiu i30 jest odtwarzacz CD, bo właśnie
taki bolid zamierzam niedługo kupić), ale nie sądzę, żeby zbyt wiele osób
wymieniało ją przy okazji dyskusji o najlepszych albumach Deep Purple od czasu
powrotu zespołu w 1984 roku.
1. Throw My Bones (3:38)
2. Drop the Weapon (4:23)
3. We're All the Same in the Dark (3:44)
4. Nothing at All (4:42)
5. No Need to Shout (3:30)
6. Step by Step (3:34)
7. What the What (3:32)
8. The Long Way Round (5:39)
9. The Power of the Moon (4:08)
10. Remission Possible (1:38)
11. Man Alive (5:35)
12. And the Address (3:35)
13. Dancing in My Sleep (3:51)
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt
Słyszenia w każdy piątek o 21, Radio F.L.O.Y.D. w niedziele o 20 oraz
na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Cieszy mnie forma muzyków, nie jest to wymęczone dzieło staruszków bo jest energia. Niestety nie sądzę abym często wracał do tej płyty - brakuje czegoś co by mnie do tego zachęcało.
OdpowiedzUsuńDuży wkład w ostatnią trylogię Purpli miał producent Ezrin. Dla mnie to taki cichy bohater. Glover w jednym z wywiadów podkreśla jego nieocenioną rolę w tworzeniu albumu. Płyta dla mnie ciekawa, urozmaicona z wieloma smaczkami. Dowiedziałem się na przykład, że głosu użycza Glover, a w tle gdzieniegdzie słychać żeńskie chórki, co jest w Purplach nowością. Martwi mnie jedynie, że And The Address pojawił się na końcu płyty. Chciałbym go usłyszeć na ..... kolejnej płycie. 🙂
OdpowiedzUsuńBardzo fajny album. Pełen dobrych melodii i riffów. Dziadkowie z DP w dobrej formie 🤘
OdpowiedzUsuń