Pochodzący z Luizjany kwartet Forming the Void poznałem
przy okazji jego trzeciej płyty – wydanego w 2018 roku albumu Rift.
Zrobili na pewno pozytywne wrażenie, bo zaprezentowałem fragmenty tej płyty w
swojej audycji, ale kłamałbym, gdybym twierdził, że zapadli mi w pamięć na
tyle, że pamiętam dokładnie tamtą płytę i jakoś bardzo czekałem na nową. Po to
świeże wydawnictwo oczywiście sięgnąłem, choćby po to, żeby ponownie
wykorzystać je w radiu, ale raczej bez większej nadziei na to, że zainteresuje
mnie na tyle, bym chciał o nim pisać na blogu w roku, w którym robię znacznie
dokładniejszy odsiew i piszę raczej rzadko. I tak płyta „leżała” sobie na
dysku, wracałem do niej co jakiś czas, prezentowałem ją w audycji ze dwa razy,
aż w końcu po kilkunastu odsłuchach całości dotarło do mnie, że to może być
jeden z ciekawszych tegorocznych albumów z szeroko pojętego pola
stoner-doomowego.
Płyta składa się z zaledwie siedmiu numerów trwających w
sumie 37 minut. W przeciwieństwie do poprzednich wydawnictw nie ma tu rzeczy
długich. Między najdłuższym a najkrótszym utworem jest niespełna minuta różnicy
i żaden nie przekracza sześciu minut. Nie ma więc ani szybkich strzałów w pysk,
ani długich, hipnotycznych, gęstych improwizacji. Może trochę szkoda, ale to,
co jest, sprawdza się całkiem dobrze. Na pierwszy rzut ucha może się wydawać,
że Forming the Void to po prostu kolejny zespół z rejonów stoner-doom, który
gra tak samo jak wszyscy inni, wgniatając słuchacza w ziemię potężnymi riffami,
gęstym aranżem i nieco klaustrofobiczną produkcją. Być może sugeruje to nawet
pierwszy numer na płycie, Sage, który brzmi właśnie tak, jak można by
się spodziewać po zespole z tej muzycznej szufladki – czyli jest ogólnie
dobrze, ale w sumie nieco przewidywalnie. Tyle, że z czasem zacząłem tu i
ówdzie dostrzegać bardzo przyjemne odejścia od tej typowej dla stoner/doom
metalu formy.
Przede wszystkim sporo tu być może nieco zaskakujących w
tym gatunku nawiązań do brzmienia sceny Seattle przełomu lat 80. i 90. Tu i tam
pojawiają się ślady twórczości Alice in Chains czy Soundgarden, a być może i
kilku mniej znanych formacji z tamtych rejonów, i wtedy według mnie robi się
naprawdę ciekawie. Już Onward through the Haze sugeruje, że nie będziemy
tu tylko masakrowania lawiną gęstych zagrywek, bo momentami sporo w tym numerze
przestrzeni i urozmaicenia, jeśli chodzi o aranżacje i natężenie dźwięku. Wciąż
jednak na tym etapie przy pierwszym odsłuchu nie byłem przekonany, czy to
będzie płyta, która mi się spodoba na tyle, żebym chciał do niej wrócić. Na szczęście
dalej jest lepiej. Trace the Omen przynosi uspokojenie. Co prawda wciąż
jest momentami ciężko, jest też niewątpliwie duszno i gęsto, ale wolniejsze
tempo i dłuższe chwile bez intensywniejszego łojenia sprawdzają się znakomicie.
Tu po raz pierwszy słychać wyraźnie to, co pisałem już wcześniej o inspiracjach
niektórymi zespołami z Seattle. Zdecydowanie najjaśniejszym punktem tego bardzo
dobrego utworu jest kapitalne solo gitarowe z przełomu czwartej i piątej
minuty. Fantastyczny jest subtelny, nieco orientalny początek Manifest i
aż szkoda, że nie pociągnęli tego dłużej w tym klimacie, bo choć sam numer w
dość monumentalnym klimacie brzmi nieźle, to jednak dostrzegam tu w pewnym
sensie straconą szansę na coś bardzo zaskakującego. Tym bardziej, że w dwóch
kolejnych numerach znowu jest mocno, gęsto i przeważnie walcowato. Za to
panowie kończą bardzo udanie, bo The Ending Cometh to mój drugi ulubiony
numer w zestawie – mroczny, klimatyczny, znowu wolniejszy od poprzednich. Chyba
w takich właśnie klimatach Forming the Void podobają mi się najbardziej, choć
pewnie gdyby cała płyta tak brzmiała, narzekałbym na monotonię.
Nie potrafię do końca określić, jaki jest mój stosunek do
tego albumu. Z jednej strony przyznaję, że taka muzyka w większej dawce trochę
mnie męczy, a i wolałbym częstsze wycieczki w spokojniejsze, bardziej
klimatyczne rejony, ale z drugiej strony płyta jest krótka i jednak nie można
powiedzieć, że wszystko tu brzmi tak samo. Niby wielkiej miłości między mną a
tym zespołem chyba nie będzie, ale choćby dla Trace the Omen i The
Ending Cometh warto się tym wydawnictwem zainteresować, a jestem
przekonany, że ci, którzy nieco bardziej ode mnie cenią sobie dobry,
stonerowo-doomowy wpieprz, polubią nieco bardziej także pozostałe kompozycje,
bo w ramach swojego gatunku jest to na pewno płyta godna polecenia.
Płyty możecie posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
1. Sage (5:40)
2. Onward through the Haze (5:43)
3. Trace the Omen (5:28)
4. Manifest (5:22)
5. Electric Hive (4:48)
6. Ancient Satellite (4:54)
7. The Ending Cometh (4:51)
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt
Słyszenia w każdy piątek o 21, Radio F.L.O.Y.D. w niedziele o 20 oraz
na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Kapela z Luizjany, to powinni nowoorleańskiego bluesa grać. 😊 A tu doom. Nie mój gatunek, ale pewne fragmenty gitarowe nawet mi się podobały.
OdpowiedzUsuńA ja skromnie zauważę, że w przerwie meczu przewidziałem jak się skończy. I dostałem ochrzan, że nie postawiłem u buka.
OdpowiedzUsuńW kwestii płyty nie mam nic do powiedzenia, bom liznął jeno.