czwartek, 25 marca 2021

Xixa - Genesis [2021]

Pisałem już o tym kilka razy, ale powtórzę – czasami o tym, czy dana płyta dotrze do moich uszu, decyduje przypadek. W sumie to nawet całkiem często. Bywało już tak, że albumy, po które sięgałem właściwie wyłącznie dzięki temu, że rzuciła mi się w oko okładka, stawały się moimi ulubionymi płytami roczników, w których wyszły. Wiem, że nie okładka zdobi płytę (no nie, bez sensu, jednak zdobi…), ale jeśli mam przed sobą wirtualny stos 40 czy 50 płyt rockowych, które ukazały się w ostatnich tygodniach, to wybieram w pierwszej kolejności te, które zostały nagrane przez zespoły już mi znane, a jeśli takich w zestawie brak, sięgam po te płyty, które przyciągną moją uwagę ciekawym opisem albo świetną okładką. W przypadku amerykańskiej formacji Xixa zadziałały oba te czynniki.

Xixa to sekstet z Arizony, czyli całkiem blisko Meksyku. Piszę o tym nieprzypadkowo, bo choć – według tego, co wyczytałem w internecie – zdecydowana większość członków zespołu pochodzi z rodzin od pokoleń mieszkających w Stanach, muzyka, którą prezentują, jest głęboko zakorzeniona w muzycznej kulturze Meksyku. Opisywana jest jako połączenie psychodelii i tex-mex (lub tejano). Ten drugi gatunek, jak nietrudno zgadnąć po nazwie, jest ściśle związany właśnie z okolicami południa Stanów oraz Meksyku. Może przybierać formę bardziej taneczną, może też zmierzać mocniej w klimaty rockowe. I tak jest właśnie w przypadku grupy Xixa i ich drugiej płyty, Genesis. Wyobraźcie sobie knajpę w stylu tej z Od zmierzchu do świtu. Tam na scenie produkowali się znakomici Tito & Tarantula. Tu mamy podobny klimat, choć momentami nieco bardziej hmm zabawowy. Więcej tu folku czy momentami wręcz meksykańskiej dyskoteki, ale wszystko to świetnie balansuje psychodeliczny klimat i kapitalne brzmienie. Zostając przy filmowo-serialowych porównaniach, muzyka zawarta na Genesis to mieszanka filmów Od zmierzchu do świtu i Desperado oraz seriali Detektyw i Strażnik Teksasu, momentami w klimatach ostrej zabawy w klimatycznych miasteczkach amerykańsko-meksykańskiego pogranicza.

To teoretycznie mogło brzmieć cholernie kiczowato i niestrawnie dla kogokolwiek spoza tamtych okolic, a jednak wyszło niezwykle ciekawie i klimatycznie. Czasami bardziej dynamicznie, wręcz tanecznie, jak w Eclipse czy Eve of Agnes, czasami bardziej klimatycznie, psychodelicznie i mrocznie, jak w Genesis of Gaea czy Nights Plutonian Shore (kto by się spodziewał, że po wizycie w tancbudzie chwilę wcześniej, będziemy w tak fantastycznym klimacie obserwować z zespołem niebo gdzieś zapewne na środku pustyni). Nie mogę też nie wspomnieć o kapitalnym, spokojnym, wywołującym ciarki i według mnie nieco buckleyowskim numerze zamykającym album, Feast of Ascension. Czasami rozwija się to wszystko niezwykle zaskakująco, jak w May They Call Us Home, które zaczyna się niczym klimatyczny numer Pink Floyd z początków działalności zespołu, po czym w drugiej minucie sytuacja zmienia się całkowicie i trafiamy na meksykańską potańcówkę w westernowym klimacie. Brakuje tylko odgłosów strzelających biczy i wystrzałów z Coltów. I wiecie co? Słucha się tego znakomicie, mimo wyraźnych dyskotekowych ciągot muzyków. Przyznaję, że raz czy dwa na tej płycie może panowie jak na mój gust za bardzo się w tę dyskotekę wkręcili, ale zawsze szybko wracają w rejony zdecydowanie bardziej muzycznie moje. Warto zwrócić uwagę na wokal, bo są tu takie fragmenty, które mogą przywodzić na myśl głosy takich artystów jak Leonard Cohen, Nick Cave czy Chris Rea, jak choćby w klimatycznym Land Where We Lie.

Trafiłem na nich przypadkowo, ale z pewnością będę poznawał ich wcześniejsze dokonania i śledził dalsze losy, bo płyta Genesis porwała mnie i urzekła. Fantastyczny pomysł, świetne wykonanie, kapitalny klimat i brzmienie. To jedno z najciekawszych dotychczasowych odkryć muzycznych tego roku. Nie mogę się oderwać od tej płyty, choć słyszałem ją już kilkanaście razy. Dajcie się wciągnąć w klimat tej muzyki, a może się okazać, że właśnie czegoś takiego potrzebowaliście, nawet jeśli o tym nie wiedzieliście.

Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.

 

1. Thine Is the Kingdom (3:28)
2. Genesis of Gaea (4:17)
3. Land Where We Lie (3:49)
4. Eclipse (3:26)
5. Soma (6:12)
6. Eve of Agnes (3:47)
7. Velveteen (3:42)
8. May They Call Us Home (54)
9. Nights Plutonian Shore (4:01)
10. Feast of Ascension (6:07)


Zapraszam na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt Słyszenia  w każdy piątek o 21, Radio F.L.O.Y.D. w piątek o 20 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

6 komentarzy:

  1. Piszę to po pierwszym Thine Is the Kingdom, fajnym numerze z układem 5/8 w canto i 6/8 w jego zakończeniu, co świetnie numer napędza. Idę słuchć dalej, jak poziom nie spadnie, to świetnie

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetnie się tego słucha, te wszystkie perkusjonalia, przeszkadzajki...
    w tym są mistrzami. A bujać potrafią jak mało kto :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na samym początku traktowałem tę płytę jako taką w sumie przyjemną i trochę momentami zabawną, lekko kiczowatą ciekawostkę, ale z każdym odsłuchem coraz bardziej wsiąkałem w ten klimat :D

      Usuń
  3. To w najmniejszym stopniu nie jest kiczowate, ja co prawda dzięki Tobie wysłuchuję, zatem korzystam z rekomendującej opinii, ale gdybym słuchał bez polecenia, podziwiałbym sprawność i biegłość muzyków. Na tamtym pograniczu jest spore stado rasowo grających zespołów, swego czasu słuchałem tego trochę i mam dla tego nurtu duży szacunek. Przy okazji odkryłem Los Lonely Boys :-)
    Tu mamy znakomicie wymieszane składniki i świetnych grajków. Kusi, by sięgnąć po ich dokonania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to ja jeszcze dorzucę do garnka trochę (niezasłużenie) zapomniane Calexico.

      Usuń
  4. meXIco/teXAs. Może tu jest klucz do nazwy zespołu? 🙂. Ciekawa propozycja. Więcej takich proszę.

    OdpowiedzUsuń