Muzyczny kierunek w przypadku Nepal Death (kapitalna nazwa – z jednej strony wiążąca się z konkretnym wydarzeniem, z drugiej zaś natychmiast kojarząca się z pewnym sławnym zespołem metalowym) jest nieco podobny jak u Agusy, bo też otrzymujemy mieszankę psychodelii i azjatyckich inspiracji, ale tu jednak po pierwsze jest przeważnie nieco ciężej, po drugie materiał jest dużo bardziej zwarty (nieliczne numery przekraczają pięć minut, a u Agusy bywa i tak, że na płytę wchodzą ledwie dwa niezwykle długie utwory), a po trzecie tu mamy wokal, głównie w wykonaniu Andersa Hallberga. Dość charakterystyczny w dodatku, mocno teatralny, taki, który – jak się domyślam – nie każdemu pewnie będzie odpowiadał. Ja też początkowo miałem pewne wątpliwości odnośnie do tego właśnie aspektu brzmienia Nepal Death, ale po kilku odsłuchach doszedłem do wniosku, że taki właśnie śpiew znakomicie pasuje do tej muzyki. W dodatku jest od czasu do czasu uzupełniany żeńskimi wokalizami.
Pierwsza płyta Nepal Death zawiera 11 numerów (w tym trzy krótkie intra), trwa niecałe 43 minuty i bardzo szybko i skutecznie wciąga słuchacza w ten nieco tajemniczy muzyczny klimat. Nie, żeby zawsze było super poważnie i tajemniczo, ale ogólnie podczas odsłuchu można odnieść wrażenie, że z głośników wraz z dźwiękami wydobywa się zapach kadzidełek. A może to po prostu zielsko? Ważne, że efekt jest zacny. Tematycznie album spaja koncept fikcyjnej (a może po prostu mentalno-duchowej?) podróży hipisowskim szlakiem do Katmandu – odwiedziny w świątyniach, palenie haszu, inspirujące rozmowy z lokalsami. Całości słucha się niezwykle przyjemnie, w dodatku płynnie, niemal bez przerw pomiędzy utworami, ale kilka momentów mogę z pewnością wyróżnić. Do takich należy gęsty, mocny The Hippie Trail z przyjemnym żeńskim zaśpiewem w końcowej fazie. Już przy pierwszym odsłuchu spodobał mi się dość prosty, wpadający w ucho, ale bogato zaaranżowany Sadhu Satan. Fantastycznie brzmi bardzo spokojne, klimatyczne, intrygujące Shadow Empress of Kathmandu z gościnnym wokalem Idy Gyllensten. Gęsto, ciężko, intensywnie robi się w Om Kali Ma, w którym gościnnie pojawia się z kolei gitarzysta wspomnianej już formacji Agusa, Mikael Ödesjö. Fantastycznie rozkręca się pod koniec numer Tonight Will Die, ale jeszcze lepiej jest w zwieńczeniu płyty – hipnotyczne Sita Ram (ostrzegam – jak wam ten zaśpiew zostanie w głowie to już kaplica, do końca dnia się go nie pozbędziecie) jest w zasadzie intrem dla Dead in Nepal – kompozycji inspirowanej śmiercią w trakcie podróży do Nepalu duńskiego muzyka Eika Skaløe, wokalisty psychodelicznej formacji Steppeulvene. Wydarzenie to stanowiło jedną z inspiracji do powstania tej płyty. Sam utwór jest niezwykle intensywny, bogato zaaranżowany, można odnieść wrażenie, że w każdej sekundzie dzieje się w nim na wielu płaszczyznach mnóstwo interesujących rzeczy. Fantastyczne zakończenie tej intrygującej płyty.
Muzycy wśród inspiracji wymieniają Blue Öyster Cult, Amon Düül, Hawkwind czy Uncle Acid and the Deadbeats, ale przywołują także nazwiska liderów kultów (także religijnych), Charlesa Mansona i Antona LaVeya (założyciela Kościoła Szatana) oraz nurt Hare Kryszna, wspominają też o muzyce folk z takich krajów jak Turcja, Afganistan czy Indie oraz o mistycyzmie i okultyzmie. To wszystko tworzy naprawdę ciekawą mieszankę – przypominającą w pewnym sensie eksperyment czasoprzestrzenny, w ramach którego muzykujących hipisów masowo pielgrzymujących do Nepalu i innych miejsc w środkowej Azji na przełomie lat 60. i 70. przeniosłoby się do czasów współczesnych, zapewniając im wiedzę o tym, co działo się w świecie muzyki w ostatnich 50 latach, ale jednocześnie zostawiając im do dyspozycji w zasadzie jedynie instrumenty „z epoki”. Efekty takiego eksperymentu być może brzmiałyby właśnie jak pierwszy album Nepal Death. Z pewnością będę czekał na kolejne.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Wysoce ryzykownym jest nazywanie Charlesa Mansona liderem religijnego kultu.
OdpowiedzUsuńNie każdy kult jest religią, a już na pewno nie chaotyczny i chory zestaw reguł stworzony przez psychopatę. Czy ktokolwiek zestawiłby obok siebie przywódców ruchów religijnych Buddę (choć buddyzm trudno nazwać religią, ale to inna rzecz), Mahometa i Jezusa obok Mansona?
To nie jedyny zgrzyt, jaki pojawił się po lekturze tekstu, choć najbardziej znaczący. Od Agusy ta płyta leży bardzo daleko, zupełnie inny folklor jest Agusy inspiracją. Muzyka może się podobać, ba, zachwycać nawet; mnie pozostawiła obojętnym.
Czaszka chyba zaiwaniona z Dead Star King Buffalo.😊
OdpowiedzUsuń