Klimat jest oczywiście zbliżony do poprzednich solowych albumów artysty – to połączenie momentami dość treściwego i ciężkiego, ale przede wszystkim melodyjnego grania, z mocnym wpływem muzyki z rejonu śródziemnomorskiego oraz z Półwyspu Arabskiego. Mówiąc wprost – dźwięki, które słyszymy na Hear and Dare, jednoznacznie kojarzą się właśnie z tymi gorącymi okolicami. O ile jednak na przykład również izraelska formacja Ouzo Bazooka miesza takie klimaty z kwaśną psychodelią i rytmami tanecznymi, o tyle tu jest zdecydowanie rockowo, choć i ten taniec gdzieniegdzie się niewątpliwie przewija. Ucieszyło mnie, że płyta trwa 49 minut. Z niektórymi z poprzednich wydawnictw Yossiego miałem właśnie pewien problem ze względu na nadmiar materiału. Tu dawka jest odpowiednia.
Początek jest udany, sprawnie wprowadza nas w klimat płyty, przypomina, w jakich muzycznych rejonach Yossi porusza się w swojej twórczości solowej. Pewien niepokój i egzotykę otwierającego album utworu Brotherhood ciekawie uzupełniają wokalizy. Płyta rozpoczyna się od razu rzeczą ciekawą, klimatyczną, ale też przebojową, co z pewnością ma wpływ na jej odbiór. Kolejnym niezwykle szybko wpadającym w ucho numerem jest Benjamin’s Journey. Subtelny, powtarzany ze zmiennym natężeniem i ciężarem motyw przewodni nie chce wyjść z głowy, a całość rozwija się intrygująco, nieco tajemniczo. Kwintesencja rocka orientalnego. Wcześniej jednak dostajemy pierwszą okazję do dzikich pląsów w dynamicznym The Mind Spirit. Temat orientalny w wydaniu nieco tanecznym zespół brawurowo kontynuuje w równie dynamicznym Gates of Ishtar oraz w odrobinę tylko spokojniejszym, ale bazującym na podobnych motywach i będącym w sumie rozwinięciem poprzedniej, krótkiej kompozycji, Gia Sigouria. Tu mamy też wokal, co na tej płycie nie zdarza się często. Zdecydowanie bardziej osadzony w klimacie folku rejonów styku trzech kontynentów niż rocka. Może taki śpiew nie jest moim ulubionym, ale do klimatu płyty pasuje bardzo dobrze.
Zespół pięknie uspokaja w oszczędnie zaaranżowanym, subtelnym, opartym w dużej mierze na brzmieniach akustycznych Levitating. Tu możemy posłuchać uważniej partii instrumentów, które w głośniejszych kompozycjach tworzą nierozerwalną całość i być może trudniej je tam odpowiednio docenić. A skoro już o instrumentach mowa – na Hear and Dare oprócz tradycyjnego rockowego instrumentarium jak zwykle u Yossiego usłyszymy buzuki, charango, saz, kanun czy ney, oraz wynalazek Yossiego, buzukitarę. No i jest też flet, a wspomnieć o tym warto choćby z tego powodu, że gra na nim początkująca w branży muzycznej córka „szefa”, Danielle Sassi. To nieco mniej efektowne, bardziej stonowane, ale niezwykle wysmakowane granie ma swój ciąg dalszy w zdecydowanie najdłuższej kompozycji na płycie, niemal dziesięciominutowym Night Flight. Tu wszystko brzmi kapitalnie, ale bohaterami są absolutnie panowie z sekcji rytmicznej, którzy prowadzą utwór momentami w klimaty niemal jazzowe. Z jakim to jest polotem zagrane, z jaką lekkością, łatwością! Płynie wspaniale i kompletnie nie słychać, że to długi w sumie numer. Dalej wracamy jednak do dzikich pląsów. Oj, zdecydowanie. Takich pląsów jak tu, nie ma na całej płycie. To nieco urockowiona wersja klimatu, jakiego spodziewałbym się po muzykujących Żydach na przykład w przedwojennej Warszawie. Oczywiście takie sytuacje znam jedynie ze starych zdjęć czy filmów, ale gdy je widzę, słyszę w głowie właśnie mniej więcej to, co w kilku momentach tego utworu. Wytańczyli się? No to powrót do spokojnego, klimatycznego, pół-akustycznego grania w Hope. Ile tu się dzieje na wielu planach! A jakby komuś mało było atrakcji, to w bonusowym, krótkim Mayim Mayim (gościnnie Marty Friedman; numer nagrany kilka lat temu) zespół wraca do skocznych motywów, ale tym razem podaje je w wydaniu ciężkorockowym – ba, tak ciężko jak w tym nieco ponad dwuminutowym numerze nie było chyba ani przez moment wcześniej na tym krążku.
Niby odpalając kolejne płyty Yossiego wiem dość dobrze, czego mogę się spodziewać, a jednak po raz kolejny oczarował mnie swoją muzyką. Nie sam – trzeba zdecydowanie zwrócić uwagę na towarzyszących mu muzyków (część z nich gra z nim od wielu lat i była też na jedynym koncercie gitarzysty, jaki widziałem – w warszawskiej Progresji; kwestię frekwencji tamtego dnia przemilczę…). To absolutnie nie jest jeden z tych albumów solowych gitarzystów, na których popisuje się jeden człowiek, a reszta robi za tło i ma się nie wybijać, ani nie przeszkadzać. Nieprzypadkowo zapewne nie są to płyty wydawane po prostu pod jego imieniem i nazwiskiem, a właśnie pod nazwą, która sugeruje ważną rolę całego zespołu. Ponownie wyszło naprawdę kapitalnie. To co, pora chyba nadrobić ten poprzedni krążek, z którego singiel zaprezentowałem nawet przed wydaniem płyty w swojej audycji (sprawdziłem w trakcie pisania tekstu), a potem reszta jakoś mi umknęła…
Płyty możecie posłuchać na profilu artysty na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Mały remanent z 2020r.
OdpowiedzUsuńhttps://howlinggiant.bandcamp.com/album/turned-to-stone-chapter-2-masamune-muramasa
Faktycznie, Benjamin wchodzi od razu. Fajnie, że recenzujesz również orientalne klimaty, ale o ile mnie pamięć nie myli afrykańskich brzmień jeszcze nie było. Przepraszam, Bekas pochodzi chyba z Maroka. Mi gdzieś wpadł w ręce Bombino z Nigru. Ciekawa postać. Polecam.
OdpowiedzUsuń