Zespół przedstawia Shrine jako EP-kę, ale myślę, że
spokojnie można traktować to wydawnictwo jako pełnoprawny album, przecież mamy
tu 35 minut muzyki – mam dość sporo dużych płyt, które zawierają jej mniej, i
to nie tylko z lat 60., ale także współczesnych. Najważniejsze jest jednak to,
że ta muzyka jest ponownie kapitalna, podobnie jak szata graficzna. Przy okazji
Red Giant to White Dwarf zachwycałem się ręcznie wykonanym, tłoczonym,
składanym opakowaniem mocno limitowanej płyty. Zgrałem sobie ją szybko na
komputer, żeby nie uszkodzić tego pięknego opakowania ciągłym wyjmowaniem
kompaktu. Teraz jest podobnie. Już zdjęcia z procesu tworzenia grafik upewniły
mnie, że mogę w ciemno kupować album, nim go wysłucham. Tak też zrobiłem i była
to oczywiście słuszna decyzja. Shrine składa się z czterech kompozycji. Where
the Mandrake Grows zespół przedstawił już jakiś czas temu, zapowiadając ten
nowy krążek. Można śmiało uznać, że ci, których zachwycił debiut, po takiej
zapowiedzi jeszcze bardziej nie mogli się doczekać całości. Mamy tu znaną już
doskonale w wykonaniu tej grupy mieszankę melodyjnej dynamiki w stylu choćby
grupy Graveyard, a także grania bardziej klimatycznego, narkotycznego,
szamańskiego, niczym u Doorsów lub – jeśli sięgamy po rzeczy współczesne, mniej
znane, ale za to pojawiające się na tym blogu – Grusom. To niezwykle udane
rozpoczęcie, ale jednocześnie najkrótsza kompozycja w zestawie.
Można nawet uznać, że to zaledwie preludium do tego, co następuje bezpośrednio po pierwszym utworze. Kompozycja numer dwa to There Died a Myriad – czternastominutowy kolos w obłędnym klimacie. Mrok, ciary, kapitalne melodie… płynie to wszystko znakomicie w niespiesznym tempie i zachwyca na każdym planie – od mocnych, niemal doomowych riffów po świetne wypełnienia organowe. A gdy w szóstej minucie, w psychodelicznym przerywniku dołącza trąbka… O rany. Ten numer i tak byłby pewnie w czołówce moich ulubionych tegorocznych kawałków, ale ten środkowy, odlotowy fragment, w którym ta trąbka się pojawia, wynosi go jeszcze poziom wyżej. Nie piszę z zasady o singlach, ale gdyby to był jedyny numer opublikowany przez Mercurials w tym roku, zrobiłbym dla niego wyjątek. Od tego momentu, aż do końca kompozycji (a mamy jeszcze z siedem minut od chwili, gdy z psychodelicznego mroku wyłania się nowy muzyczny kierunek) zespół ani na moment nie schodzi z nieziemskiego poziomu w tworzeniu klimatu. Panowie, chapeau bas.
Podsumowując, Shrine to trzy bardzo udane numery, które w niczym nie ustępują tak lubianemu przeze mnie materiałowi z pierwszej płyty, oraz jeden – za to najdłuższy – kapitalny kawałek, który będzie się z pewnością bił o miano mojej ulubionej kompozycji 2021 roku. To wystarczy, by Shrine z miejsca trafiło do grona najlepszych według mnie wydawnictw tego roku. Czy wspominałem już o pięknych grafikach i pojawiającym się ponownie w przypadku płyty tej formacji uczuciu, że zespół włożył całe serce nie tylko w muzykę, ale także w wizualny aspekt tego wydawnictwa? Tak, chyba wspominałem. Ale warto było to jeszcze raz na koniec podkreślić.
Płyty można posłuchać oraz kupić ją (co gorąco polecam) na profilu grupy na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Kapitalna rzecz a There Died a Myriad wręcz genialna...
OdpowiedzUsuńIle wyobraźni trzeba mieć, by zaaranżować tak wspaniale utwór nie przeładowując go dźwiękami. Czapki z głów!
Kiszki wydały dźwięki i umieściły je na płycie. Całkiem udane dźwięki, choć wokalnie Kiszka mi nie odpowiada, to doceniam ewolucję i wyraźny postęp w artykulacji. Ale przy Mercurials to i tak mało :-)
Świetna płyta! Szkoda że nie ma w streamingach, więc słucham rzadziej niżbym chciał.
OdpowiedzUsuńaleee zawsze zostaje Bandcamp :)
UsuńMam wzmacniacz sieciowy, który bandcampa nie obsługuje :) Czasem sobie na słuchawkach z telefonu posłucham, ale to jednak nie to.
Usuń