82 minuty. Tyle trwa 17. album Iron Maiden. Przy poprzedniej, także podwójnej, płycie zespołu, pisałem, że to udany album, tylko przez przypadek obok 60 minut znakomitej muzyki wydali też na płycie strony B singli i wszystkie odrzuty. Tu jest podobnie, choć na minimalnie mniejszą skalę, bo jednak wydawnictwo jest o tych dziesięć minut krótsze. Tym razem bez bicia rekordów. Żadnej kompozycji dobiegającej 20 minut. Ale i tak trzy numery przekraczają dyszkę, a dwóm kolejnym do niej niedaleko. I nikogo pewnie nie zdziwi, że za całą piątkę odpowiada Steve Harris (w przypadku najkrótszego z nich wspólnie z Adrianem Smithem). Harris już dawno nie miał na płycie Maidenów aż czterech numerów z wyłącznie swoim nazwiskiem wpisanym w rubrykę „kompozytor”. Pozostali też się w większości napracowali, choć nie da się nie zauważyć, że po raz pierwszy od dawna kompozytorsko nic nie wniósł najstarszy stażem z trójki gitarzystów, Dave Murray.
Zaczynają naprawdę udanie. Intro kompozycji tytułowej nieco zaskakuje i choć później panowie wchodzą już na dość typowe maidenowe tory, cały czas jest ciekawie i chwytliwie. Ta chwytliwość to zresztą domena pierwszych fragmentów albumu, bo po Senjutsu mamy dwa single zapowiadające album przed jego premierą, czyli Stratego (jeden z dwóch zdecydowanie najkrótszych utworów w zestawie) oraz Writing on the Wall. Zwłaszcza ta druga kompozycja, pobrzmiewająca miejscami echem klimatów celtyckich, przypadła fanom do gustu i dość powszechnie jest uznawana za jeden z ciekawszych wiodących singli Iron Maiden w tym wieku. Numery wpadają w ucho, zapewniają znajomy klimat, ale jednocześnie wprost nie nawiązują aż tak do konkretnych wcześniejszych kompozycji. Mam jednak wrażenie, że potem całość nieco traci impet i zaczynamy słyszeć coraz więcej zbyt znajomych rozwiązań. Według mnie nieco nuży ponad dziewięciominutowe Lost in a Lost World, a najkrótsze na płycie Days of Future Past jakoś nie porywa i choć stara się być przebojowe, to znowu mamy tu zbiór patentów i motywów muzyczno-wokalnych, które zespół wykorzystywał już wielokrotnie. Nieco ciekawiej robi się w zamykającym pierwszy krążek The Time Machine, choć – znowu – typowa maidenowa galopada, która atakuje po ciekawym początku, wykorzystana w zbliżonej formie po raz kolejny wywołuje u mnie jednak nieco sarkastyczny śmiech, a nagłe jej złamanie jest tak kompletnie od czapy, że nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. I do tego jak raz usłyszy się w jej trakcie polkę z internetowego mema, nie da się tego odsłyszeć.
Na szczęście powoli blednące korzystne wrażenie z pierwszej części wydawnictwa powraca, gdy przechodzimy do płyty numer dwa. Tam znajdziemy tylko cztery kompozycje, za to trzy z nich to jednocześnie najdłuższe numery na Senjutsu. Moim ulubionym jest jednak ten pierwszy, zdecydowanie najkrótszy na drugim dysku – Darkest Hour. Kolejna wojenna opowieść Maidenów. Nagrywali takich wiele, Ale podana niezwykle udanie. To mocny, klimatyczny numer, w którym – w przeciwieństwie do choćby The Time Machine – zespół nie ucieka się do tak jawnego autorecyklingu. A do tego w niektórych fragmentach niższy, zmęczony głos Dickinsona sprawdza się znakomicie i generalnie mam wrażenie, że to może być najciekawsza linia wokalna na całej tej płycie. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że to numer, który bardziej przywodzi na myśl solowe dokonania Dickinsona niż numery Maidenów, co zresztą jest logiczne, biorąc pod uwagę jego autorstwo – odpowiadają za niego właśnie Dickinson i nagrywający z nim przecież także solo Adrian Smith. Może to efekt braku jakichkolwiek śladów maidenowej galopady w tej kompozycji? W mojej opinii Darkest Hour to jeden z najlepszych numerów Maidenów w tym wieku.
Za ostatnie 34 minuty płyty kompozytorsko odpowiada basista i lider formacji, Steve Harris. I są to typowe dla niego kompozycje. Długie, rozpoczynające się subtelnym gitarowo-basowym wstępem, potem rozwijające się stopniowo, serwujące całą serię kapitalnych solówek, a następnie powoli gasnące, wieńczone powrotem do motywu z intra. Znamy to już doskonale. Raz wychodzi to lepiej, innym razem gorzej. Tu udało się całkiem zacnie, zwłaszcza w przypadku The Parchment i Hell on Earth (Death of the Celts to w zasadzie jeden wielki autoplagiat z silnymi nawiązaniami do dużo lepszego The Clansman i tu jestem mniej przekonany). The Parchment też nieco z początku idzie schematem Sign of the Cross (klimatyczny, posępny wstęp i nagłe pieprznięcie – a przy okazji, czy wy też słyszycie w tym wstępie klimaty rodem z Bolera Ravela?) i ogólnie nie wychodzi poza maidenowy schemat, ale mam wrażenie, że całość sprawdza się lepiej niż w przypadku poprzedniej kompozycji, łatwiej zapada w pamięć, do tego klawisze w połączeniu z paroma gitarowymi motywami sprawiają, że całość nabiera monumentalnego charakteru. Może i jest w tym trochę napuszenia, ale w dawce dozwolonej. Choć przyspieszenie w okolicach 10. minuty chyba niepotrzebne i zbyt typowo maidenowe. Hell on Earth też nie próbuje nawet wyrywać się z tych schematów, ale odnoszę wrażenie, że jest tu więcej przestrzeni, jakiś taki polot, finezja, choć to przecież znane nam doskonale Maidenowe patataj, a zwolnienie w połowie (nie to całkowite, tylko nieco wcześniejsze) zostało przeprowadzone z finezją czołgu.
Co ciekawe, mimo japońskich motywów graficznych i tytułu płyty, próżno doszukiwać się wschodnich naleciałości w samej muzyce. W sumie klimatów indiańskich na płycie poprzedniej też nie było, ale już na Powerslave raz czy dwa panowie usiłowali udźwiękowić starożytny Egipt i wyszło ciekawie. Ta płyta ma swoje niedoskonałości. Jest stanowczo za długa, zbyt wiele na niej autorecyklingu, zbyt wiele fragmentów nie tylko konkretnymi dźwiękami czy rozwiązaniami, ale także produkcyjnie przypomina ostatnie dokonania zespołu, do tego „błotnista” produkcja Kevina Shirleya do jednych grup pasuje bardziej, do innych mniej (i mam wrażenie, że w przypadku Maidenów trochę się już przejadła). Ale nie potrafię nie cieszyć się z tej płyty, bo mimo jej wad, dobrze mi się jej słucha. Choć raczej z podziałem na dwa krążki, niekoniecznie w całości. Bardzo udany początek, przeważnie bardzo dobra końcówka – nawet jeśli w środku jest różnie, to i tak ocena całości z mojej strony musi być pozytywna. Bruce’a Dickinsona niewątpliwie dogoniła nieco metryka i jego wokal nie jest już tak mocny i intensywny jak jeszcze kilka albumów temu (to słychać niestety także na ostatnich koncertówkach). No ale pamiętajmy, że chłop ma już 63 lata i poważne problemy zdrowotne za sobą, a jego koledzy są jeszcze starsi i długie trasy koncertowe niewątpliwie też w ich przypadku swoje zrobiły. Mimo wszystko z pewnością nie jest to muzyczne emeryten party. Czy to jeden z najlepszych albumów Iron Maiden? Nie. Czy najlepszy w tym wieku? Ależ skąd! Ale i tak jest tu wystarczająco dużo dobrego grania, żeby większość fanów zespołu miała do czego wracać.
---
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Mam inną opinie o Death of the Celts. Dla mnie cała folkowa perełka. Poza tym mam zbliżone odczucia jeśli chodzi o album.
OdpowiedzUsuńDramatycznie słaby album, kontynuujący impotencję twórczą żywej legendy. 3/10 to max i to tylko dlatego, że nie ma potworka w stylu "Empire" jak na BOS. Ta recenzyjka to kula w płot.
OdpowiedzUsuńcałe szczęście, że jest twoja, jakże wyczerpująca i zamykająca temat xD
Usuń