Wielokrotnie – także w ostatnich latach – zdarzało się, że grupa wydawała albumy wypełnione muzyką „pod korek”, czyli podwójne, jeśli chodzi o winyl. Tym razem jednak mamy tu „zaledwie” 43 minuty muzyki. Czy to znaczy, że zespół zrezygnował z dłuższych form? Nie, raczej postawił niemal wyłącznie na nie, tylko ograniczył tym razem liczbę kompozycji. Na Ancient Astronauts mamy bowiem zaledwie trzy utwory oraz krótką instrumentalną miniaturę, niejako przerywnik między kompozycjami. W sumie cztery ścieżki. A zaczynają od zdecydowanie najkrótszego z trzech utworów. Dynamiczne The Ladder to można by powiedzieć „typowe Motorpsycho”, choć nie do końca wiem, czy w przypadku zespołu z tak bogatym i różnorodnym dorobkiem można mówić o czymś typowym. Brzmienie gitary Hansa Magnusa Ryana – tak, to jest faktycznie bardzo charakterystyczne i tu słychać to fantastycznie. Świetnym rozwiązaniem było ubarwienie całości klimatycznymi klawiszami, które w nielicznych spokojniejszych fragmentach robią kapitalne tło. I choć numer ten trwa niemal siedem minut, mam wrażenie, że zlatuje niesamowicie szybko. Może to kwestia tego, że w porównaniu z pozostałymi naprawdę sprawia wrażenie miniaturki.
Ta faktyczna miniaturka, The Flower of Awareness, to w zasadzie zbiór plam dźwiękowych, które służą za intro do kompozycji Mona Lisa/Azrael. Tu na początku po dynamice z poprzedniej kompozycji nie ma już śladu. Dominuje melancholia, spokój, klimat wręcz jesienny, idealny na obecną pogodę. I równie spokojny wokal. Ten oczywiście w przypadku Motorpsycho jest chyba najmniej istotny, bo i żaden z panów z zespołu nie jest oczywiście wybitnym wokalistą. Można by się zastanowić, jakie ciary wywoływałaby pierwsza część tej kompozycji zaśpiewana przez hmm… Cohena? Billy’ego Gibbonsa? Generalne kogoś z niskim, przepalonym i przepitym głosem. Ale nic to, nie ma co narzekać, bo i tak klimat tego numeru jest piękny. Oczywiście panowie długo nas w jednym nastroju trzymać nie zamierzają. Pod koniec czwartej minuty perkusja i bas zaczynają stopniowo grać intensywniej i wkrótce zespół wchodzi na dużo wyższe obroty. Tu już mamy pełne motorpsychowe szaleństwo z gitarowym jazgotem, psychodelicznym odlotem i niezwykle gęstą grą wszystkich muzyków. Iskry lecą. A tak było spokojnie… I komu to, panie, przeszkadzało… Nie no, żartuję, jest elegancko. Rozkręcili się zawodowo.
Kilka minut ciszy, spokoju, czasu na odpoczynek i jedziemy z ostatnim numerem. Chariot of the Sun – czas operacyjny 22:21. Zarówno ta kompozycja, jak i poprzednia powstały z myślą o widowisku tanecznym, w którym wykorzystano muzykę grupy. Nic więc dziwnego, że w zamyśle miały to być – przynajmniej fragmentami – kompozycje, do których mógłby tańczyć np. balet. To ewidentnie słychać choćby w pierwszych minutach tej niezwykle długiej kompozycji. Faktycznie mam przed oczami delikatne pląsy w słonecznych promieniach wschodzącego słońca. W ten sielski nastrój nieco tajemniczości wprowadza prosta zagrywka gitarowa z przełomu czwartej i piątej minuty, która kojarzy mi się nieco z The Call of Ktulu. W kolejnych sekundach słyszymy wyraźnie, że coś zaraz musi się wydarzyć i ten sielski klimat zburzyć – i faktycznie, po sześciu minutach wchodzi mocniejsza gitara, choć dość nieoczekiwanie całość znowu szybko zmienia charakter i zamiast wodospadu ciężkich riffów mamy psychodeliczny odlot w dość żwawym tempie. Czyli co? Pląsy w promieniach słońca już się skończyły, a teraz wsiadamy do pojazdu kosmicznego z przedwiecznymi astronautami i robimy oblot po galaktyce? W takim towarzystwie nie mam nic przeciwko. Ten lot to, sądząc po coraz intensywniejszej i cięższej muzyce, chyba nie jest tak całkiem wolny od turbulencji, ale nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo. Tu asteroida, tam kawałek sondy, fragment nadwozia z samochodu Muska… A jednak cały czas mam dziwne przekonanie, że panowie z Motorpsycho wylądują z nami na pokładzie bardzo bezpiecznie. Wreszcie po jakichś 15 minutach możemy na luzie poddać się cudownemu stanowi nieważkości, a kilka kolejnych minut później wracamy do kojącego początku. Czas na nowy dzień i nową podróż?
Z pewnością trudno oskarżyć grupę Motorpsycho o nagrywanie ciągle takich samych płyt. Owszem, niedawna trylogia miała sporo elementów wspólnych, ale jednak nie da się ukryć, że od czasu do czasu zespół stara się zaskakiwać, czasami np. większym naciskiem na brzmienia akustyczne, a czasami – jak w przypadku tej płyty – większą przestrzenią muzyczną, dłuższymi fragmentami przyjemnych, odprężających odlotów, jak choćby w ostatniej, najdłuższej kompozycji na albumie. Nie wiem, czy ten album przemówi do fanów grupy, którzy preferują dynamiczniejsze, bardziej treściwe dźwięki wydawane pod tym szyldem, ja jednak zawsze wolałem właśnie te płyty zespołu, kiedy było więcej spokojniejszych, bardziej klimatycznych fragmentów, więc mnie nowy album Motorpsycho kupił od pierwszego odsłuchu. A co z tymi, którzy jednak nie są przekonani? No cóż, pewnie najdalej za rok dostaniemy kolejną płytę grupy i może tamta bardziej przypadnie im do gustu, bo z pewnością nie będzie taka sama jak Ancient Astronauts.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Zgadzam się z oceną i wrażeniami, choć gdzieś tam na dnie duszy była nadzieja na jeszcze lepszą płytę, ale to się często powtarza w stosunku do wielu artystów...;-)
OdpowiedzUsuń