Datura4 wciąż prezentują niespecjalnie skomplikowaną, ale kapitalnie zagraną, przeważnie dynamiczną muzykę rockową opartą na bardzo sprawnej pracy sekcji rytmicznej i świetnie uzupełniającym się brzmieniu gitary i organów. To najbardziej klasyczne z klasycznych brzmień rockowych, żywcem przeniesione w obecne czasy z przełomu lat 60. i 70. Siłą tej formacji jest niewątpliwie to, że muzycy w tych klimatach brzmią bardzo prawdziwie. Słuchając ich płyt, ani przez moment nie mam poczucia, że coś udają, że to „przebierańcy”, że to wszystko jest sztuczne. Wręcz przeciwnie – słucham wiele muzyki w takim klimacie tworzonej przez współczesne formacje i niewiele jest takich, które brzmią aż tak naturalnie. Jeśli chodzi o zmiany, to mam wrażenie, że poprzedni album był nieco bardziej psychodeliczno-hardrockowy, zaś na tym nowym zespół postawił na numery bardzo szybko i skutecznie wpadające w ucho i może momentami nieco lżejsze. Bez straty dla ogólnych wrażeń po odsłuchu.
Płyta trwa 51 minut i składa się z 11 kompozycji. I chyba o żadnej z nich nie mógłbym napisać, że nie wpada w ucho. To dynamiczne, melodyjne, rockowe granie na kapitalnym poziomie od pierwszego do ostatniego dźwięku. Takie numery jak Going Back to Hoonsville czy Digging My Own Grave to czysty rockowy ogień w vintage’owym klimacie. Open the Line jest zagrane z kapitalnym polotem, Bad Speakers i Fish Fry mają świetny groove, zaś przy Bad Times i Worried Man’s Boogie nie da się nie ruszać tym i owym. Kapitalny, instrumentalny numer tytułowy mógłby spokojnie uchodzić za jakiś zaginiony utwór z lat 30. ubiegłego wieku. Chwilę wyciszenia zapewnia Hold My Life, ale i tak chyba moim faworytem jest ostatnia i zdecydowanie najdłuższa kompozycja na płycie – Drive By Island – która skojarzyła mi się trochę z nieodżałowaną grupą StoneRider i ich genialnym albumem Hologram, którym zachwycałem się kilka lat temu. To ten sam rodzaj wielowątkowej, a jednocześnie bardzo przystępnej i świetnie płynącej muzyki.
Neanderthal Jam podobał mi się od pierwszego odsłuchu, ale dopiero po kilkunastu kolejnych utwierdziłem się w przekonaniu, że to jedna z moich ulubionych tegorocznych płyt. Do niewielu albumów wydanych od stycznia wracałem tak często jak właśnie do tego krążka. I to nie tylko podczas podróży samochodem, do której ta muzyka nadaje się idealnie. Chciałbym kiedyś jakimś cudem znaleźć się na koncercie tego zespołu, bo domyślam się, że może to nie być jakieś bardzo głębokie przeżycie duchowe, za to jestem pewny, że bawiłbym się znakomicie. Bo to zdecydowanie nie jest muzyka do medytacji i przeżywania. To muzyka, która wpada w ucho i zostaje w głowie, ale jednocześnie jest kapitalnie zaaranżowana i zagrana. Australijska scena rockowa po raz kolejny nie zawodzi.
Fragmentów płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz