Świetny zespół, który uwielbiasz, decyduje się na coś, czego do końca nie rozumiesz, i co niespecjalnie cię przekonuje? No trudno, tak bywa. Jeśli faktycznie uwielbiasz taką formację i wiesz, na co ją stać, raczej nie zmąci to twojej wiary w to, że jeszcze wrócą na „właściwe” (w twoim przekonaniu) tory. Wydany w 2020 roku album Tascam Tapes był ciekawostką. Eksperymentem, który udał się, według mnie, tylko do pewnego stopnia. Grupa szybko jednak zatarła to średnio dobre wrażenie bardzo udanym albumem Wolffpack, a teraz poprawiła kapitalną płytą Love, Death & In Between.
Panowie z DeWolff postanowili odbić sobie czasy pandemii i lockdownów – do nagrania nowej płyty zaprosili spore grono przyjaciół, którzy wspomagają ich w nowych utworach. Mamy tu więc zarówno gitarę basową, jak i instrumenty dęte oraz chórki. Czyli DeWolff w wersji deluxe, bo przecież ten zespół tworzą tylko trzy osoby. To przełożyło się na bardzo ciepłe, żywe, bogate brzmienie albumu. Tym razem elementy psychodeliczne zostały odsunięte zdecydowanie na dalszy plan – obok tradycyjnego rocka dominuje żywiołowość rodem z R&B, soulu czy wręcz gospel. Można odnieść wrażenie, że słuchamy czegoś w rodzaju ścieżki dźwiękowej do pełnej radości, a innymi momentami mistycznej, niemal religijnej celebracji. Zaczynają dość tradycyjnie rockowo w Night Train i Heart Stopping Kinda Show, choć oczywiście to rock w wersji DeWolff, czyli z mnóstwem luzu, polotu i klimatu czarnej muzyki. Dopiero po tych dwóch numerach zmienia nam się po raz pierwszy klimat. Dwie kolejne kompozycje – Will o’ the Wisp i Jacky Go to Sleep – to rzeczy dużo spokojniejsze, bardziej klimatyczne, nawiązujące do amerykańskich brzmień lat 60. I bujają jak cholera… Rany, jak to genialnie płynie! Kulminacją pierwszej części płyty jest ponad szesnastominutowy numer Rosita. Ile znacie tak długich kawałków, które nie są ani psychodelicznym odlotem, ani progrockową suitą, ani nawet hipnotycznym ambientem? To rock połączony z R&B i klimatami gospel, w którym przechodzimy przez wiele różnych nastrojów, a zwieńczeniem są bardzo podniosłe ostatnie minuty mocno inspirowane With a Little Help from My Friends w woodstockowej wersji Joego Cockera.
W drugiej części płyty zespół zręcznie żongluje nastrojami i natężeniem dźwięku. Mr. Garbage Man znowu przynosi spokojniejszy klimat i genialne bujando, natomiast Counterfeit Love to powrót do trochę dynamiczniejszego grania z początku płyty w typowym dla DeWolff stylu, czyli jest rockowo i treściwie, ale jednocześnie z mnóstwem luzu i polotu. Message for My Baby mogłoby być numerem wyciągniętym z katalogu Jamesa Browna, a końcówka przenosi nas na karnawał – może nie do Ameryki Południowej, ale na przykład do Nowego Orleanu – Gilded (Ruin of Love) oraz Pure Love przywracają spokój i cudownie kołyszą w rytm delikatnej muzyki. Można by pomyśleć, że po tak świetnych numerach pod koniec krążka (dość długiego, trzeba przyznać) zespołowi zabraknie już „pary” i upchną tam kilka rzeczy przeciętnych. Nic z tego. Poziom idzie jeszcze wyżej niż wcześniej. Wontcha Wontcha to (zwłaszcza w drugiej części) ognisty numer w stylu okołowoodstockowych improwizacji grupy Santana, a zamykająca album kompozycja Queen of Space & Time przynosi cudowne wyciszenie na koniec i obłędnie buja. Brzmienie instrumentów klawiszowych w tym numerze to jest totalny obłęd. To zresztą mój ulubiony numer na płycie. Płycie, na której – co warto podkreślić – nie ma słabych punktów.
Są tacy fani DeWolff, którym nie do końca odpowiada kierunek, jaki ta formacja obrała już kilka lat temu. Początkowo psychodelia dominowała w muzyce tego holenderskiego tria, a inne elementy – blues rock czy R&B – stanowiły w pewnym sensie uzupełnienie i tło, ewentualnie były elementem równorzędnym. Z czasem to się zmieniło i od kilku już albumów to psychodelia jest na dalszym planie, a muzyka grupy jest mocno nasączona czy to funkiem, czy to właśnie elementami wspomnianych gatunków takich jak blues rock, soul, R&B czy nawet gospel. Trzeba przyznać, że to już nieco inny DeWolff niż 10 czy 12 lat temu. Równie jednak znakomity. Prawda jest taka, że jeśli mamy do czynienia ze świetnymi muzykami, którzy czują to, co robią, to bez względu na to, w którą stronę muzycznie pójdą, musi wyjść z tego coś dobrego. Bracia Pablo i Luka van de Poelowie oraz ich przyjaciel Robin Piso znakomicie bawią się konwencją i po mistrzowsku wykorzystują to, czym dysponują jako zespół, a także to, że mają liczne grono muzycznych przyjaciół, którzy z radością stawiają się, by pomóc zrealizować ambitne plany wymagające większych ludzkich nakładów. Płyty Love, Death & In Between słucha się rewelacyjnie. Radość z tworzenia muzyki jest tu ogromna, więc i słuchanie jej nie może tej radości nie przynosić.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Dla mnie wspaniała niespodzianka. Nie jest to muzyka, którą potrafię się ekscytować, ale jest tu tyle światłą, luzu i pozytywnej energii, że słucha się wyśmienicie. Dalej trochę za mało zostaje w głowie po odsłuchu, ale w samochodzie i innych miejscach publicznych (jak gry planszowe) sprawdza się świetnie. Brzmi przyjemnie, radośnie i nikogo nie odrzuci.
OdpowiedzUsuń