Ćwierć setki studyjnych płyt na koncie. To musi robić wrażenie. Tyle właśnie nagrał już zespół Uriah Heep. Formacja z ponad 50-letnim stażem wciąż trzyma się naprawdę dobrze. Oczywiście trudno tu mówić o tym samym zespole, który nagrywał takie klasyki jak Look at Yourself, Demons and Wizards czy The Magician’s Birthday. Ze składów z lat 70. w grupie mamy już tylko gitarzystę Micka Boxa, reszta ówczesnych członków Uriah Heep dawno zespół opuściła, a większość z nich niestety już nie żyje. Box jednak się nie poddał i od początku lat 80. jako lider zespołu dba o to, by formacja dalej działała i nagrywała kolejne płyty – z lepszym lub gorszym skutkiem. Na szczęście od kilkunastu lat ten skutek jest głównie lepszy.
Był taki czas, gdy wydawało się, że Uriah Heep odchodzi w zapomnienie. Choć wydane odpowiednio w 1995 i 1998 roku płyty Sea of Light i Sonic Origami były powrotem do całkiem niezłej formy po kilkunastu chudych dla grupy latach, nie przywróciły zespołowi popularności wśród fanów rocka, a po nich długi czas grupa nie proponowała niczego nowego. Wszystko odmieniło wydanie w 2008 albumu Wake the Sleeper, które zbiegło się w czasie z przyjęciem nowego perkusisty – weterana Lee Kerslake’a zastąpił dużo młodszy i grający ze zdecydowanie większą werwą Russell Gilbrook. Można odnieść wrażenie, że ta zmiana była kluczowa dla współczesnej historii zespołu, bo grupa nagrała płytę tak znakomitą, że… postanowiła prezentować ją na koncertach w całości – rzecz niesłychana, biorąc pod uwagę staż zespołu. Zaczęła także znowu pojawiać się na największych europejskich festiwalach rockowych, choć wydawało się, że panowie będą już do końca swoich muzycznych dni skazani na granie w dawnych demoludach lub ewentualnie w małych klubikach na Zachodzie. I choć, w mojej opinii, żaden z kolejnych albumów nie dorównał krążkowi Wake the Sleeper, wszystkie są znacznie lepsze niż to, co zespół wydawał w latach 80. i na początku 90. (może z chlubnym wyjątkiem ciekawej płyty Abominog).
Chaos & Colour nie jest tu wyjątkiem. Po pięciu latach od premiery Living the Deam grupa, która w ostatnich latach pożegnała na zawsze kilku swoich byłych członków, wciąż prezentuje przynajmniej bardzo solidny poziom. W jedenastu numerach trwających w sumie niemal dokładnie godzinę mamy trochę tego, za co fani od ponad pół wieku uwielbiają Uriah Heep, oraz bardzo dużo tego, za co bardzo szanują dokonania obecnego wcielenia grupy z ostatnich kilkunastu lat. Otwierający płytę singiel Save Me Tonight to jeden z najdynamiczniejszych numerów w historii grupy – prawdziwa hardrockowa petarda niesamowicie szybko wpadająca w ucho. A później dostajemy w zasadzie to, czego mogliśmy oczekiwać. Trochę monumentalnych, podniosłych, wielowątkowych rockowych numerów, nawiązujących do momentami progrockowej historii grupy (You’ll Never Be Alone, Freedom to Be Free), trochę mocnego, dynamicznego grania (Age of Changes to mój ulubiony numer z płyty i chyba jedna z najlepszych rzeczy nagranych przez to współczesne wcielenie zespołu zaś bonusowe Closer to the Dreams to najklasyczniejsze brzmienie UH) oraz nieco muzycznej subtelności w postaci rzeczy przynajmniej częściowo spokojniejszych (One Nation, One Sun). Całość robi naprawdę korzystne wrażenie, nawet jeśli niczym specjalnie nie zaskakuje. To jest zasadniczo to brzmienie, które zespół z powodzeniem prezentuje od wspomnianej płyty Wake the Sleeper. Jeśli miałbym się czegoś czepiać, to może pewnego banału, który bije po oczach choćby w tytułach: You’ll Never Be Alone, Fly Like an Eagle, Freedom to Be Free – wszystko to brzmi niczym morały z filmów familijnych serwowanych przez telewizję do niedzielnego obiadku, ale może taki był zamysł muzyków, by po kilku ciężkich dla świata latach dać fanom coś podnoszącego na duchu.
Początkowo podchodziłem do tego albumu z pewną rezerwą. Posłuchałem całości po raz pierwszy i drugi – i jakoś nie potrafiłem dać się tej płycie wciągnąć. Niby wszystko brzmiało w porządku, ale… no właśnie – tylko w porządku. Nic nie zostawało w głowie, czułem, że wszystko to już słyszałem na ostatnich kilku płytach grupy. Przy kolejnych odsłuchach zauważałem jednak coraz więcej rzeczy, które mi się podobały. Oczywiście w dalszym ciągu doszukiwanie się tutaj jakiegoś przełomu w brzmieniu grupy byłoby skazane na porażkę, ale mimo tego bezpiecznego grania i dość częstego puszczania oka do fanów – bo zapewne celowych nawiązań do różnych klasyków z przeszłości trochę tu znajdziemy – ta płyta po prostu się udała. Pewnie mój odbiór byłby nieco inny, gdyby to ten album wyszedł w 2008 roku. Wtedy zapewne zachwycałbym się powrotem Uriah Heep do kapitalnej formy. Po 15 latach nie ma już tego efektu świeżości i zaskoczenia, bo wiem, czego mogę się spodziewać, ale dobra muzyka została.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz