Niestety minifestiwal zrobił się jeszcze bardziej mini, gdy w dniu imprezy odwołano występ formacji, na którą – oprócz Def Leppard – czekałem najbardziej, czyli australijskiego Wolfmother. Byli nawet tacy, dla których stanowiło to powód, by w ogóle odwołać przyjazd do Czech, co jest dość dziwne, biorąc pod uwagę, że Wolfmother miał grać z godzinę. Ja natomiast uznałem, że to doskonała wymówka, by dotrzeć na miejsce niedługo przed wyjściem Def Leppard na scenę. Supporty padły ofiarą mojego sporego zmęczenia po kilku dniach intensywnego zwiedzania Pragi. Sprawne działanie transportu miejskiego sprawiło jednak, że na lotnisko Letnany dotarłem dużo wcześniej, niż zakładałem, więc załapałem się na niemal cały występ grupy Kabat. Czeska legenda hard rocka nie zrobiła na mnie niestety szczególnego wrażenia swoim sztampowym do bólu rockiem, przypominającym mocno to, co i u nas działo się w muzyce w latach 80., ale Czesi byli chyba zachwyceni, bo niektóre numery śpiewali niemal wszyscy dookoła mnie.
W drodze losowania lub ustalonego wcześniej planu wypadło, że w Pradze jako pierwsi z dwóch headlinerów na scenie pojawili się Def Leppard. W Krakowie było odwrotnie i to oni zamykali występy. Układ praski miał swoje wady i zalety. Wadą było to, że w połowie (z mojej perspektywy) imprezy szczyt emocji miałem już za sobą, zaletą zaś to, że miałem możliwość szybkiej ucieczki, gdyby okazało się (co było bardzo prawdopodobne), że Mötley Crüe nie da się słuchać. Minusem występu Def Leppard była setlista, która sprowadzała się do największych hitów i trzech numerów z nowej płyty, i to w dodatku wcale nie tych najlepszych. Na to jednak byłem przygotowany. Niestety zespół od lat ma przeświadczenie (być może wyniesione z koncertów amerykańskich, gdzie ogląda ich sporo osób znających tylko przeboje), że jeśli sięgną po cokolwiek mniej znanego, nikt nie będzie się bawił i wszyscy masowo pójdą przyjąć lub oddać płyny. Szkoda. Sam występ był jednak znakomity. Przyznam, że rzuciłem uchem na nagrania z kilku wcześniejszych koncertów tej trasy i byłem zaskoczony tym, jak dobrze brzmi Joe Elliott. W Pradze było podobnie. O resztę zespołu się nie obawiałem, ale wiadomo, że wokaliści rockowi w pewnym wieku po prostu nie są już w stanie dobrze śpiewać swoich starych numerów (są wyjątki typu Glenn Hughes). I Joe kilka lat temu miał wyraźny kryzys spowodowany dużymi problemami z gardłem. Nie będę się wdawał w szczegóły dotyczące podejrzeń (uzasadnionych, moim zdaniem) fanów na temat dodatkowego „wspomagania” głosowego w okolicach 2016 roku, ale ci, którzy nieco interesowali się tematem, wiedzą pewnie, o co mi chodzi. Mamy jednak rok 2023, a po problemach z głosem nie ma śladu. Joe śpiewa… nie, nie jak za dawnych lat, bo 64-letni facet nie będzie w stanie robić wokalnie tego, co wyczyniał 40 lat wcześniej, zwłaszcza w przypadku utworów z tak wysokim wokalem, ale naprawdę od lat nie brzmiał tak dobrze. Nie wiem, może nakładają mu na głos jakieś efekty, może to czy tamto podciągają, korzystając ze współczesnych możliwości technicznych, natomiast znam ten zespół (także w wydaniu bootlegowym) na tyle dobrze i długo, żeby z całą pewnością stwierdzić, że słyszeliśmy wokal na żywo i był to wokal naprawdę zaskakująco dobry. Nie mówiąc już o tym, że Joe także wygląda lepiej niż w ostatnich latach. Zresztą stylówka panów to w ogóle temat na osobną dyskusję.
Zagrali naprawdę świetnie. Stałem na początku sektora B, a raczej nie jestem typem fana śpiewającego na koncertach, chyba że znajduję się gdzieś pod sceną i mnie poniesie, ale nawet ja nie mogłem się powstrzymać w trakcie ich występu. Atmosfera w zasadzie nie siadała, nawet na nowych numerach, choć – jak już wspomniałem – ich wybór był z mojej perspektywy taki sobie. Zaczęli właśnie od jednego z singli z Diamond Star Halos – Take What You Want – ale potem mieliśmy już przebój Let’s Get Rocked z czasów, gdy zaczynałem ich słuchać, oraz głównie wiązankę przebojów z płyt Pyromania i Hysteria. Fajnie, że w pewnym momencie panowie wyszli w czterech na przód wybiegu, by zagrać pół-akustycznie This Guitar (choć samej kompozycji za bardzo nie lubię). Ten numer zajął chyba miejsce w secie Two Steps Behind, bo pełni podobną funkcję. Chwilę potem zespół nawiązał do tras Hysteria i Adrenalize, gdy Bringin’ on the Heartbreak było wykonywane w fantastycznej, akustyczno-elektrycznej wersji. Tym razem podobnie potraktowali inną balladkę, When Love & Hate Collide, i też wyszło udanie, choć jednak bez startu do poprzedniczki z lat 80., która tym razem wybrzmiała tradycyjnie, w wersji „albumowej”, z obowiązkowym dodatkiem w postaci Switch 625. Był to jednocześnie jedyny przypadek, gdy zespół sięgnął po cokolwiek z pierwszych dwóch albumów. Największy entuzjazm wzbudzały jednak niewątpliwie hity z Hysterii i choć nie jest to mój ulubiony album Def Leppard, muszę przyznać, że nawet ja dałem się wciągnąć w śpiewy przy Pour Some Sugar on Me czy Rocket. Tak to działa, gdy na scenie jest znakomity zespół, który wie, co tam robi.
Wraz z zejściem ze sceny Def Leppard skończyła się ta część show, na którą czekałem, i która była dla mnie elementem obowiązkowym. Słyszałem wiele o koncertach Mötley Crüe, słyszałem też kilka urywków koncertowych z ostatnich lat, więc spodziewałem się wszystkiego najgorszego oraz tego, że będę uciekał jak najszybciej z terenu imprezy. O dziwo jednak zostałem do końca i… podobało mi się! Może i początek był z mojej perspektywy nieco niemrawy (nie pomogło pewnie to, że w tym czasie „ogarniałem” też internetowo początek mojej audycji – oczywiście nagranej kilka dni wcześniej – więc nie do końca skupiałem się na tym, co działo się na scenie), ale po kilku numerach rozkręcili się, atmosfera była naprawdę fajna i można nawet było odnieść wrażenie, że (przynajmniej w moich okolicach) zespół może liczyć na bardziej entuzjastyczne przyjęcie niż Def Leppard. Jak już weszli na wysokie obroty gdzieś w okolicach mieszanki coverów, to popłynęli na tym poziomie do samego końca, serwując na koniec największe przeboje – Home Sweet Home, Dr. Feelgood, Same Ol’ Situation, Girls Girls Girls czy zamykające całość Kickstart My Heart. Ile z tego grane i śpiewane było na żywo, a ile leciało z taśmy? Nie mam bladego pojęcia. W przypadku Def Leppard jestem to w stanie ocenić z dość dużą pewnością. Mötley Crüe znam jednak zbyt słabo, by móc odnieść się do głośnych w ostatnim czasie spekulacji na temat rzekomego wspomagania taśmowego. Jednak jako osobie znającej w sumie tylko największe przeboje i będącej tam raczej w ramach zwykłej ciekawości, zupełnie mi ten brak wiedzy nie przeszkadzał. Bawiłem się na ich występie naprawdę dobrze, nawet jeśli Vince Neil miałby obecnie spore szanse na angaż jako wokalista w zespole Alvin i Wiewiórki, a dwie wyginające się na scenie, ubrane mocno niekompletnie panie to jednak obecnie już trochę cringe.
To był niezwykle udany wieczór. Koncert Def Leppard podobał mi się tak bardzo, że zacząłem nawet rozważać, czy nie obejrzeć ich jeszcze raz na tej trasie i to mimo moich zastrzeżeń związanych z playlistą. To jest jednak jeden z najważniejszych zespołów mojego życia i przekonałem się o tym w trakcie tego niespełna półtoragodzinnego koncertu, bo nawet mimo tego, że nie było szans na wysłuchanie moich ulubionych utworów tej formacji, i tak poczułem coś, co od lat bardzo rzadko towarzyszy mi podczas koncertów – że to jeden z tych występów, które będę pamiętał na długie lata. Szkoda tylko, że trzeba było jechać za granicę, żeby to przeżyć, bo u nas organizator swoimi działaniami sprawił, że w Krakowie wyglądało to tak, a nie inaczej.
setlista z koncertu Def Leppard
setlista z koncertu Mötley Crüe
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Bardzo fajnie napisane. Dzięki!
OdpowiedzUsuń