wtorek, 6 czerwca 2023

Rival Sons - Darkfighter [2023]

Cztery lata minęły od premiery ostatniej płyty grupy Rival Sons. Zespół nie zmarnował jednak tego czasu. Koncertował (gdy się dało) i nagrywał nowe utwory. Zarejestrował ich nawet więcej niż planował. Wydanie płyty 80-minutowej nie wchodziło w grę. Muzycy od dawna hołdują zasadzie, że co za dużo, to niezdrowo, a album nie może zamęczać słuchacza długością i lepiej pozostawić niedosyt niż wywołać przesyt. Dlatego ukażą się w pewnym odstępie czasu dwie nowe płyty. Ta przynajmniej w teorii nieco mroczniejsza – czyli Darkfighter – wyszła wreszcie po pewnym opóźnieniu 2 czerwca. Lightbringer ma pojawić się jeszcze w tym roku i w teorii można się na nim spodziewać nieco pogodniejszego klimatu.

Piszę o teorii, bo po tym wstępie można by się spodziewać, że Darkfighter to płyta mroczna, posępna, ciężka i mało przystępna, a tak wcale nie jest, mimo że teksty utworów faktycznie zahaczają o tematy często niełatwe, jak nieuchronność śmierci. Są jednak połączone z muzyką nagraną z polotem i przede wszystkim szybko wpadającą w ucho. Bo to właśnie płyta przede wszystkim wypełniona świetnymi melodiami, zostającymi w głowie. Niewiele jest tutaj utworów bardziej złożonych, dłuższych, zahaczających o rejony psychodelii, co przecież było jednym z elementów kilku poprzednich albumów zespołu. To raczej w większości rzeczy dość proste w konstrukcji i brzmieniu, ale cholernie chwytliwe. Z tego powodu mnie ten album muzycznie kojarzy się w pewnym stopniu z płytą Pressure & Time czyli drugim dużym wydawnictwem Rival Sons. Tyle że Darkfighter brzmi jak wariacja na temat Pressure & Time stworzona przez zespół bogatszy o kilkanaście lat doświadczeń. Tam była młodość i żywioł, tu jest pewność siebie i muzyczny kunszt.

foto: Jakub "Bizon" Michalski


Dość nietypowy był plan promocyjny tego albumu, co być może miało związek z przesuniętą o kilka miesięcy premierą, bo przed wydaniem płyty poznaliśmy aż cztery utwory czyli… połowę. To oczywiście trochę zepsuło niespodziankę z odsłuchu całości po premierze i wprowadziło pewną niesprawiedliwość w ocenie poszczególnych fragmentów, bo w chwili premiery znaliśmy już doskonale połowę utworów, a drugiej połowy wcale. Ma to także swoje zalety. Ja w zasadzie po dwóch dniach słuchania całości czułem, że znam już to wydawnictwo doskonale. Album zaczyna się dość nietypowo jak na płytę Rival Sons, bo dźwiękami organów, a przecież klawiszowiec od niemal dekady towarzyszący zespołowi, Todd Ögren-Brooks, wciąż nie jest nawet oficjalnym członkiem zespołu. To dobry start płyty, momentami przywodzący mi na myśl chyba bardziej utwory Black Country Communion niż dotychczasowe dokonania Rival Sons (może to właśnie kwestia odważniejszego wykorzystania organów?). Nobody Wants to Die to pierwszy singiel i nagranie, które fani znali już od jakiegoś czasu, bo zespół kończył tym numerem zeszłoroczne koncerty (tak, to jedni z tych cudownie niedzisiejszych muzyków, którzy grają na żywo coś, czego jeszcze nie wydali, w dodatku na bis). I o ile na początku przez średniej jakości filmiki koncertowe nie do końca mogłem się przekonać do tego dynamicznego, bezkompromisowego rockandrollowego utworu, o tyle na płycie brzmi znakomicie. Jeśli kochacie Rival Sons głównie za takie rzeczy jak Burn Down Los Angeles czy All Over the Road, będziecie zachwyceni. Bird in the Hand to mój ulubiony z czterech singli. Świetny, rytmiczny, kapitalnie brzmiący numer z nieco beatlesowskim początkiem. Amerykanie o takich kawałkach mówią zdaje się „stomper” i to całkiem nieźle oddaje charakter tej kompozycji, bo tu faktycznie trudno trzymać nóżkę pod kontrolą. Pierwszą część płyty wieńczy niesamowicie melodyjne Bright Light. Już po kilku odsłuchach trudno wyrzucić ten kawałek z głowy.

foto: Jakub "Bizon" Michalski

Część drugą otwierają dwa kolejne single. Rapture snuje się dość niespiesznie, choć mocy w nim nie brakuje, z pozoru nie ma tu za to jakiejś kulminacji, erupcji, zwieńczenia, ale w kontekście płyty sprawdza się naprawdę dobrze. Najmniej z nagrań promujących album przypadł mi do gustu numer Guillotine, jedyny zresztą, do którego nie było teledysku, a szkoda, bo trzy klipy do wcześniejszych singli bardzo mi się podobały, między innymi dlatego, że wszystkie coś łączyło w zakresie postaci, fabuły i klimatu. Zdania na temat tej kompozycji zasadniczo nie zmieniłem, choć „chwyciła” mocniejsza część instrumentalna, przywodząca mi na myśl także instrumentalną część kompozycji Fade Out z płyty Hollow Bones. To absolutnie nie jest zły numer, myślę, że większość współczesnych grup rockowych bardzo chciałaby mieć w dorobku utwory tego kalibru, tylko brakuje mi tego „czegoś”, co według mnie miały pozostałe single. Na koniec panowie zostawili jedyne dwie kompozycje przekraczające sześć minut. Tak jak Guillotine najmniej „chwyciło” z singli, tak Horses Breath najmniej przekonuje mnie z kompozycji niesinglowych, których nie znałem przed premierą płyty. I ponownie – w zasadzie trudno powiedzieć, żeby coś tu było nie tak. Mocny rytm, sporo fuzzu, dość spory klimat przy jednoczesnej przystępności i dynamice. A jednak nie potrafię się wkręcić w ten numer i się nim zachwycić. Co innego zamykające album Darkside. To akurat strzał w dziesiątkę. Zresztą utwory, które wieńczą płyty Rival Sons, już od czasów Pressure & Time zawsze są znakomite i należą do moich ulubionych na swoich albumach. Mocne wprowadzenie, ale już po chwili mamy skrajnie inny klimat, najspokojniejszy na płycie. „Nie ma już żadnych obietnic do dotrzymania, odkąd jesteś po mrocznej stronie”, powtarza wielokrotnie Jay Buchanan, przeistaczając się tym razem z rockowego wokalisty w rasowego amerykańskiego croonera. Kompozycja znakomicie przybiera na intensywności pod koniec, prowadząc nas do monumentalnego finiszu nie tylko samego utworu, ale też całej płyty. To godny następca tak wspaniałych „zamykaczy” jak Destination on Course, Face of Light, All That I Want czy Shooting Stars.

Obawiałem się nieco o tę płytę, bo przecież mowa o moim ulubionym współczesnym zespole zagranicznym. Zawsze pojawia się niepokój, czy aby nowe wydawnictwo trochę mnie nie zawiedzie, zwłaszcza jak zacznę je porównywać z moim ukochanym Great Western Valkyrie. Myślę, że kluczem jest to, by nie porównywać, bo to album o nieco innym charakterze. Martwiłem się niepotrzebnie. Pierwszy odsłuch całości – w nocy z czwartku na piątek – zaowocował natychmiastową powtórką mimo późnej pory. Następnego dnia, gdy wybrałem się na kilka godzin na stary cmentarz w Pradze (tej czeskiej, nie warszawskiej) i spacerowałem między pozarastanymi bluszczem pomnikami z XVIII czy XIX wieku, Darkfighter „poleciał” z mojego telefonu kolejno cztery czy pięć razy. Zupełnie nie mogłem się uwolnić od tej płyty. Po pięciu dniach od premiery mam już za sobą przynajmniej z 15 odsłuchów całości. To chyba najlepiej świadczy o tym, że ten album naprawdę do mnie trafił. Niewątpliwie kandydat do mojej płyty roku.

 

1. Mirror (5:01)
2. Nobody Wants to Die (3:42)
3. Bird in the Hand (4:28)
4. Bright Light (4:33)
5. Rapture (4:24)
6. Guillotine (5:05)
7. Horses Breath (6:04)
8. Darkside (6:18)


---
Zapraszam na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt Słyszenia  w każdy piątek o 21 oraz Scand-all we wtorki o 19, a także na Bizoncjum zazwyczaj w drugą środę miesiąca o 18.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
W pierwszą sobotę miesiąca (oraz okazjonalnie w inne soboty) o 20 współprowadzę audycję Nie Dla Singli w Studenckim Radiu Żak Politechniki Łódzkiej.

1 komentarz:

  1. Fanem singli nie byłem, ale ogólnie pod recenzją mogę się podpisać. Też mi brakuje tych dłuższych odjazdów, ale brzmienie super, cztery utwory bardzo przyjemne, pozostałe 4 nie przeszkadzają. W drodze słucha się fantastycznie i na jednym odtworzeniu raczej się nie kończy.

    Ile daje posiadanie świetnego wokalisty, zamiast standardowego w tych rejonach muzycznych przymuszonego do śpiewu basisty.

    OdpowiedzUsuń