Znowu mamy bardzo podobny motyw okładkowy, choć tym razem w szerszym planie i z dużo większą liczbą szczegółów. Klimat pozostał jednak ten sam. To samo dotyczy muzyki. Niemcy nie odchodzą tu od tego, co zaproponowali na debiucie – i bardzo dobrze, bo Cosmic to świetna płyta. Mamy tu więc ponad trzy kwadranse (a w wersji kompaktowej niemal godzinę) kapitalnego grania w klimatach psychodelii, space rocka i krautrocka. Album otwiera ponad dziesięciominutowa kompozycja Operation Mindfuck, której tytuł powinien nam sugerować, że będzie tu niezły kosmiczny… odlot – i tak w istocie jest. Wokalista sugeruje, że nie ma już powrotu. Faktycznie, gdy damy się wciągnąć zespołowi w tę muzyczną, kosmiczną podróż, trudno się od tych dźwięków uwolnić. W mocniejszym, rockowym Psychedelik Kosmonaut możemy się przekonać, jak w takiej stylistyce sprawdza się język niemiecki. A że w tym numerze kosmiczny rock miesza się z elementami industrialu, a wokal jest tradycyjnie raczej skandowany niż śpiewany, całość brzmi trochę jak lżejsza, kosmiczna wersja Rammsteina. I mnie to bardzo pasuje.
Po tym mocnych, zdecydowanych rytmach, kompozycja Planet 9 przynosi chwilę oddechu. Jest spokojnie, nieco leniwie, wręcz lounge’owo. Miłym dodatkiem jest tutaj partia fletu. Flet w kosmosie? A w sumie czemu nie? W Andromedan Speed Freaks wracamy do psychodelicznego, hipnotycznego grania. Sporo dzieje się tu na drugim czy trzecim muzycznym planie. Zespół z pewnością spędził sporo czasu nad aranżacjami i produkcją, bo słychać, że także właśnie te dalsze plany są szczegółowo dopracowane i wypełnione różnego rodzaju dźwiękowymi efektami. W The Art of Microdosing – drugim z numerów trwających ponad dziesięć minut – pojawia się saksofon, który – tak jak wcześniej flet – kapitalnie ubarwia brzmienie zespołu. Do tego doskonale słychać tutaj także jazzowe inklinacje perkusisty grupy (studenta wydziału jazzu), co w połączeniu ze wspomnianym już saksofonem daje nam coś na kształt psychodelicznego, kosmicznego jazzu. W jednym z wywiadów muzycy mówili, że zespół powstał z myślą o tym, by tworzyć muzykę psychodeliczną będącą ścieżką dźwiękową do kosmicznych podróży – i to słychać w zasadzie przez cały czas, a najbardziej chyba w takich numerach jak właśnie The Art of Microdosing.
Tyle że tak jak takie podróże pewnie potencjalnie mogą przebiegać w różnej atmosferze i raz będzie odprężająco i leniwie, a raz niespokojnie i niebezpiecznie, tak i podkład do takiej podróży w przypadku zespołu The Sun or the Moon różni się w zależności od utworu. Space rock bywa dość monotonny na dłuższą metę, ale nie na płytach tej formacji. Tu każda kompozycja oferuje nam coś innego. Zamykające podstawową wersję Into Smithereens to z kolei popis gitarzysty Markusa oraz pianistki Susanne, która najpierw wykręca obłędne brzmienie klawiszy rodem z końcówki lat 60., a potem pięknie prowadzi melodię już bardziej „przyziemnym” brzmieniem swojego instrumentu. Jeden z bonusów – Surfin’ Around Saturn – to z kolei coś w rodzaju nieco mrocznych wczesnofloydowskich odlotów z efektami dźwiękowymi rodem z Pana Kleksa w kosmosie. (W ogóle to myślę, że oglądanie tego klasyka PRL-owskiej kinematografii z odsłuchem tej płyty w tle byłoby ciekawym przeżyciem).
Na Andromedzie słychać nie tylko pomysłowość muzyków, lecz także ich wszechstronność. Grająca na instrumentach klawiszowych Susanne podobno znakomicie radzi sobie w muzyce klasycznej, perkusista Niclas – jak już wspomniałem – studiuje jazz, nowy gitarzysta zespołu, Markus, jest inżynierem dźwięku (w takim charakterze współpracował z grupą przy okazji debiutanckiej płyty, nim zastąpił poprzedniego gitarzystę, który odszedł z powodów osobistych), zaś wokalista/basista/klawiszowiec Frank to, jak sam siebie określa, eksperymentator (a do tego neuropsycholog). To zaiste kosmiczna mieszanka i słychać to także w muzyce. The Sun or the Moon udowadniają po raz drugi, że kosmiczne odloty wcale nie muszą być przewidywalne i jednostajne. Zespół szybko wyrasta na jedną z czołowych sił współczesnej niemieckiej kosmicznej psychodelii. Nie mogę doczekać się kolejnych wydawnictw.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Teraz nazywają się Indal.
OdpowiedzUsuńGrupę tworzą DWAJ BRACIA Alexis i Loris Perez oraz Antoine Ladoue. Bracia grają na różnościach a kolega wali w bębny. I tak było w projekcie najpierw Lloyd Project później Lloyd a teraz Indal z płytą: SET THE NIGHT ON FIRE. Stronka: https://www.indalband.com
Wreszcie Bizon będzie mógł poczytać po angielsku.
Bracia stworzyli grupę i zanim kolega dołączył, używali automatu perkusyjnego, o czym poinformowali przy okazji wydania płyty Black Haze, na której wykorzystali ów, acz nie we wszystkich utworach. Jak to żabojady – poinformowali o tym po francusku, co jako Indal następnie poprawili, kierując się sugestiami z Polski i używają teraz takoż angielszczyzny.