Kolejny pakiet krótkich tekstów o płytach, składający się na jeden większy, zbiorczy tekst. Myślę, że taka forma będzie się pojawiała coraz częściej, bo zwyczajnie nie jestem w stanie napisać osobnych tekstów choćby o jednej czwartej albumów wartych uwagi. Wciąż będą się pojawiały teksty dłuższe poświęcone jednej płycie, ale w taki sposób jestem w stanie powiadomić was o większej liczbie ciekawych wydawnictw.
Ian Hunter – Defiance Part 1
Ian Hunter właśnie wydał nowy rockowy album. Ian Hunter ma 84 lata. I chyba nie zamierza schodzić ze sceny, sądząc po tytule nowej płyty, bo skoro jest część pierwsza, w planach zapewne są kolejne. To musi robić wrażenie. Jeszcze większe robi lista jego przyjaciół, którzy towarzyszą mu na tym krążku. Może i wśród fanów rocka Hunter to postać z nieco innej epoki, trochę już zapomniana – w końcu od największych sukcesów Mott the Hoople minęło pół wieku – ale wśród innych muzyków cieszy się wciąż wielkim szacunkiem. To kto pojawia się na tym albumie? Robert Trujillo, Slash, Mike Campbell, Ringo Starr, Johnny Depp, członkowie Stone Temple Pilots, Todd Rundgren, Joe Elliott, Waddy Wachtel, Duff McKagan, Brad Whitford, Billy Bob Thornton… a to tylko ci najbardziej znani. Ba, mamy tu nawet dwóch sławnych muzyków, którzy niestety nie dożyli premiery tego krążka – Jeffa Becka i Taylora Hawkinsa. Robi wrażenie? Musi, bo taki zestaw nazwisk na jednej płycie zdarza się niezwykle rzadko. I nie ma znaczenia, że zawarte na niej numery to dość proste, klasycznie rockowe lub blues-rockowe granie, które pewnie do historii muzyki wiele nie wniesie. Nie ma też znaczenia, że Hunter… no cóż, śpiewa jak starszy facet, bo jego głos został solidnie potraktowany papierem ściernym przez upływający czas. On przecież nigdy nie był genialnym wokalistą obdarzonym potężnym głosem, ale potrafił znakomicie opowiadać historie. I tego nie stracił. Defiance Part 1 to dziesięć (a tak naprawdę dziesięć i pół) fajnych, klimatycznych numerów, zagranych i zaśpiewanych z wielkim smakiem nie tylko przez głównego bohatera, ale też przez ekipę gigantów sceny rockowej – zarówno rówieśników Iana, jak i tych, którzy nim stali się jego przyjaciółmi, byli po prostu jego wielkimi fanami. Oby ciąg dalszy faktycznie nastąpił.
Perséide – Les couleurs d’été
Perséide to kwintet złożony z francuskich Kanadyjczyków lub kanadyjskich Francuzów. W każdym razie są z Quebecu. Nie słyszałem ich pierwszej, wydanej cztery lata temu płyty, ale do poznania drugiej, wydanej pod koniec kwietnia tego roku, zachęciła mnie okładka, sugerująca, że możemy mieć do czynienia z bardzo przyjemną dla ucha, nieco pastelową psychodelią z momentami popowym. A ja czasem lubię i w takie klimaty się zatopić. I faktycznie przeczucie mnie nie myliło. Muzyka grupy sytuuje się gdzieś między psychodelią późnych lat 60., niezbyt mocnym, mocno za to nasączonym klawiszami rockiem oraz brit-popem. Całość zaśpiewana jest po francusku, co sprawia, że niewiele z tego rozumiem, a jednak mam wrażenie, że język ten świetnie współgra z klimatem muzycznym. Nie spodziewajcie się po tej muzyce ciężkich riffów, rytmicznych zawijasów czy długich partii okazałych solówek (jednym z nielicznych mocniejszych fragmentów jest Où le soleil ne se rend pas, w którym zespół idzie ostro w mocny, spacerockowy odlot). Jest za to mnóstwo przyjemnych melodii, bardzo ładne, barwne brzmienie na sporym pogłosie, z dużym udziałem instrumentów klawiszowych, gdzieniegdzie słyszymy też smyki. Całość idealnie wręcz nadaje się na lato, bo mam wrażenie, że to jest taka płyta, której świetnie słuchałoby się, leżąc na kocu na łące nad rzeką, z dala od ludzi. Pod warunkiem, że ktoś mógłby wytrzymać to, że odsłuch odbywałby się w towarzystwie mnóstwa komarów i innego tego typu dziadostwa. Motyl z okładki mile widziany.
Płyty można posłuchać na profilu wykonawcy na Bandcampie
Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs Pigs – Land of Sleeper
Jeśli chodzi o osobliwe nazwy zespołów, to ta ekipa z Newcastle z pewnością należy do czołówki współczesnej sceny sludge/doom. Na szczęście okładki mają więcej sensu, a ta zdobiąca nowy album sprawiła, że postanowiłem posłuchać pierwszy raz w życiu, co ta ekipa ma do zaoferowania. Jest ich o dziwo pięciu (nie wiem czemu sądziłem, że muzyków w grupie jest tylu, co świń w nazwie). W ciągu 40 minut serwują naprawdę solidny łomot, dają mocno po dołach, gruzują jak najlepsza ekipa rozbiórkowa, a przy tym udaje im się uniknąć monotonii dzięki temu, że czasem jednak dają nam chwilę wytchnienia i idą w aranżacyjny minimalizm, jak w The Weatherman. To oczywiście wciąż jest dość przytłaczająca dźwiękowo płyta i z pewnością nie każdemu fanowi ciężkiego brzmienia przypadnie do gustu, ale jeśli ktoś lubi te najbardziej doomowe elementy twórczości Black Sabbath, wzmocnione jeszcze i podlane bliżej niezidentyfikowanym muzycznym obłędem, to Land of Sleeper może być celnym strzałem.
Płyty można posłuchać na profilu wykonawcy na Bandcampie
Ronnie Romero – Raised on Heavy Radio
Z 20-25 lat temu sensacją w świecie klasycznego hard n’ heavy był Jørn Lande, który genialnie odnajdywał się w klimatach Coverdale’a i Dio, i jechał na tym do oporu, korzystając z tego, że fani ciężkiego grania widzą w nim kontynuatora tego, co wcześniej robili jego starzejący się poprzednicy. Od kilku lat tę samą rolę odgrywa Ronnie Romero. Wokalista z Chile na szersze wody wypłynął w najnowszym wcieleniu Rainbow i ostatnio ciągle widzimy go i słyszymy w różnych projektach – Elegant Weapons, Lords of Black, u Vandenberga czy w zespole Michaela Schenkera. Kojarzymy go zdecydowanie z klasycznym brzmieniem hard n’ heavy oraz z projektami odwołującymi się bezpośrednio do chlubnej przeszłości tego gatunku, nic więc dziwnego, że Romero postanowił wejść w tę rolę jeszcze mocniej i nagrać album z coverami utworów z dorobku legend gatunku. Jak sugeruje tytuł płyty, są to numery, których Ronnie słuchał w radiu – takie, na których się wychowywał. O ile jednak nazwy i nazwiska tych, których Romero coveruje, są dość sztampowe, o tyle już sam dobór kompozycji przeważnie nieco zaskakuje. I tak z dorobku Purpli padło na The Battle Rages On, Black Sabbath reprezentuje The Shining z ery Tony’ego Martina, a twórczość Rainbow pojawia się w postaci A Light in the Black. Przyznacie, że nie są to pewnie pierwsze numery, które przyszłyby do głowy, gdybyśmy chcieli wytypować najbardziej oczywiste utwory tych zespołów do nagrania. Co jeszcze? Turbo Lover zespołu Judas Priest, No More Tears Ozzy’ego, You Don’t Remember, I’ll Never Forget ze złotych czasów Malmsteena. Do tego Manowar, Maideni, Accept, Masterplan i Metallica. Niezły zestaw, co? O tym, że Ronnie potrafi udźwignąć temat i „zastąpić” tak różnorodnych wokalistów, chyba nikogo nie trzeba przekonywać. Wady? No, nie da się ukryć, że nie są to covery, które wnoszą cokolwiek nowego do tych numerów. To po prostu sprawnie odegrane, dość wierne oryginałom wersje. W kilku przypadkach osoby, które oryginały znają pobieżnie, mogą mieć nawet problemy z szybkim odróżnieniem obu wersji. To każe się zastanowić, czy wydawanie całej płyty tego typu ma większy sens. Ale widocznie Ronnie wychodzi z założenia, że najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy. Obawiam się, że może mieć rację. Nie spodziewajcie się zatem niczego odkrywczego, ale na pewno możecie liczyć na bardzo solidnie zagrane i świetnie zaśpiewane wersje rockowych i metalowych klasyków.
Smote – Genog
Smote to projekt brytyjskiego muzyka Daniela Foggina, który z czasem przekształcił się w zespół, przynajmniej w wersji koncertowej, bo płytę Daniel nagrał chyba jednak sam. Smote czerpie zarówno z brytyjskiego, jak i (a może nawet przede wszystkim) skandynawskiego folku, a także z ambientu, drone i psychodelii. W efekcie mamy do czynienia z niezwykle klimatyczną, czasami mroczną, bliską natury muzyką. Genog to pięć utworów trwających w sumie 43 minuty. To dźwięki hipnotyczne, oparte w dużej mierze na powtórzeniach, zapętleniach, intensyfikacji aranżacyjnej na podstawie tych samych motywów, wciąganiu słuchacza. Czasami mocno mroczne – jak w Fenhop czy potężnym Lof – bo przecież muzyka folkowa to nie tylko skoczne motywy i radosne pląsy wokół ogniska, ale też elementy pogańskie, rytuały, a co za tym idzie też mrok, tajemnica, a czasem i niebezpieczeństwo. I wszystko to tu jest. To naprawdę kapitalna mieszanka folkowego mroku, ambientowo-drone’owej tajemnicy oraz doomowego ciężaru.
Płyty można posłuchać na profilu wykonawcy na Bandcampie
Stadt – Meerstadt
Stadt to ekipa z Gent lub – jak kto woli – z Gandawy. Czterej doświadczeni już muzycy założyli tę formację 11 lat temu, a Meerstadt to ich czwarta wspólna płyta pod tym szyldem. Wypełniają ją trzy kwadranse muzyki psychodelicznej, choć to oczywiście zbyt wiele nam nie mówi, wszak psychodelia ma wiele odcieni. Tu mamy i trochę z krautrocka, i z bardziej współczesnych wpływów psychodelicznego popu, i z muzyki alternatywnej (niekoniecznie rockowej), i z elektroniki, a nawet momentami ze space rocka. Całość tworzy ciekawą mieszankę, w której dominują brzmienia klawiszowe, a gitara częściej niż riffy, gra prowadzone w tle, nasączone efektami lekko nawiedzone motywy. Bardzo udanie spina to sekcja rytmiczna zdecydowanie odchodząca od typowo rockowych rozwiązań. To muzyka przeważnie instrumentalna, choć np. w The Current pojawia się niespodziewanie wokal – i nawet dobrze pasuje do muzycznego klimatu. Przy paru numerach można się kapitalnie wyczilować, jak przy Beating Heart of the Mermen, Duinrel czy Domburg by Night. Z kolei Kelp kojarzy mi się z instrumentalnymi, klawiszowymi eksperymentami Bowiego z czasów trylogii berlińskiej. Płyta z pewnością trafi na mój telefon, żebym mógł sobie jej słuchać przy wieczornych spacerach po mieście, bo coś czuję, że będzie się w takich okolicznościach kapitalnie sprawdzała.
Płyty można posłuchać na profilu wykonawcy na Bandcampie
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz