środa, 8 lutego 2017

Mother's Cake - No Rhyme No Reason [2017]



No Rhyme No Reason to już trzeci krążek w dorobku Mother’s Cake – młodej ekipy z Austrii. Poznałem ich muzykę pod koniec 2014 roku, kiedy w odstępie kilku tygodni supportowali w warszawskim klubie Progresja najpierw Anathemę, a potem California Breed. Już to jest dość ciekawe, bo przecież obu tych grup nie łączy zbyt wiele muzycznie, a jednak przy obu okazjach to właśnie młodzi Austriacy rozgrzewali publiczność. To mówi dość sporo o muzyce wykonywanej przez tę formację, bo zawartość płyty No Rhyme No Reason trudno wcisnąć do konkretnej muzycznej szufladki.

Na początek wyjaśnię jedno – tak, w tym zespole śpiewa facet. Pytania o płeć wokalisty pojawiły się jak tylko zaprezentowałem niektóre utwory z tego albumu na antenie rockserwis.fm. Faktem jest, że gitarzysta i wokalista Yves Krismer dysponuje bardzo elastycznym głosem i z łatwością wchodzi w wyższe rejestry, przypominając nieco Shannona Hoona czy Perry’ego Farrella. 11 utworów i 55 minut muzyki zapewnia solidne podstawy do zapoznania się z twórczością Mother’s Cake. A jest się z czym zapoznawać, bo na pewno nie jest to grupa, która uczepiwszy się jednego stylu, brnie ślepo w tym samym kierunku. Znajdziemy tu i trochę psychodelii (kapitalne Streetja Man – mój ulubiony numer na płycie), i sporo klimatycznego, lecz zarazem niezwykle dynamicznego rocka (H8 – świetny odjazd pod koniec; Now or Never – kapitalny bas; Hide & Seek), a nawet klimatów taneczno-rockowych (dynamiczne The Sun czy podbite zapętlonymi motywami perkusyjnymi The Killer). A wszystko to dość często podlane funkowym sosem. We wszystkich tych „wersjach” muzycy Mother’s Cake brzmią niezwykle naturalnie i autentycznie. Mamy po prostu do czynienia z bardzo wszechstronnymi muzykami, którzy nie mają najmniejszego zamiaru sami wtłaczać się w konkretne szufladki, ani pozwalać na to innym. Bo oczywiście da się ich porównać do tego czy tamtego zespołu. Ktoś powie, że słychać trochę grupy Mars Volta, inny, że są ślady RHCP, jeszcze ktoś inny, ze Jane’s Addiction albo twórczości wszelakiej Jacka White’a. I to wszystko będzie prawdą, ale jednocześnie te niby znajome elementy tworzą zupełnie nową całość.

 
Od pierwszych dźwięków No Rhyme or Reason po sam koniec Isolation słucha się tej płyty naprawdę dobrze. To nie jest album, który wchodzi do głowy od pierwszego odsłuchu. Po początkowych dwóch czy trzech próbach miałem wrażenie, że doświadczyłem czegoś dobrego, ale nie do końca byłem w stanie to sprecyzować. Nie wiedziałem co tak naprawdę mi się tu podobało, niewiele zostało mi w głowie, ale wiedziałem, że te odsłuchy zostawiły pozytywne wrażenie. Po kilku kolejnych zaczynam doceniać wszechstronność muzyków i nagranego przez nich materiału, a także to, że każdy z nich solidnie się przy tej płycie napracował. Nikt tu nie robi za tło, każdy zwraca na siebie uwagę, a przy tym absolutnie nie można tu mówić o prześciganiu się w popisach. To płyta, którą docenią potrafiący wsłuchać się w partie poszczególnych instrumentów, ludzie szukający nietuzinkowych rozwiązań i zaskoczeń. To po prostu bardzo dobra płyta.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


2 komentarze:

  1. Chyba pisałem: z racji wieku szkoda mi czasu na coś, co nie wzbudza zainteresowania za pierwszym słuchaniem. Robię wyjątki jak w tym przypadku, kiedy czytam recenzenta, do którego mam zaufanie. Posłuchałem uważnie i oprócz efektownego, w mojej ocenie często efekciarskiego opakowania, nie znalazłem na tej płycie żadnej wartościowej kompozycji. Ja wiem, że rock to energia i niekoniecznie wyrafinowanie muzyczne ale ja chcę i energii i smacznego dania, najlepiej wyrafinowanego.
    Sprawność muzyków nie budzi wątpliwości, umiejętności efektownego opakowania też, ale treści, mięcha mi w tym brak.
    To oczywiste, że to moja subiektywna opinia i można się z nią nie zgadzać ale przedstawić chyba można?
    A Progarchives umieszczają Mother's Cake w szufladce crossover.
    Ambitnie kiedyś szukałem wartości w wyróżnianych tam płytach ocenami blisko piątki, dziś już nie tracę czasu. Można było prześledzić jak te oceny często były budowane, by po miesiącach pikować na łeb na szyję, kiedy wzięli się do oceny niezależni z poza kręgów krewnych i znajomych królika... Szczęśliwie dysonans poznawczy męczył mnie niezbyt długo, zorientowałem się że to manipulacja.
    Zatem zalecam wiarę w siebie: jak za pierwszym razem nie chwyci, to nie ma co szukać na siłę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie zgadzam sie z przedmówcą. Na tej płycie jest właśnie wszystko: ostry rock, funk, elektronika, psychodelia, blues - wszystko połączone tak zgrabnie, subtelnie i dojrzale, że aż dziw bierze że to tak młodzi muzycy. Wszystko jest absolutnie tam gdzie trzeba i szczerze powiem, iż jest to jedna z najlepszych płyt jakie w ogóle słyszałem a zaczynałem od Led Zeppelin, Pink Floyd, Deep Purple, Black Sabbath po dzisiejsze Black Country Communion czy Rival Sons. No Rhyme No Reason i Mother's Cake w ogóle - to osobna półka w wielkiej kolekcji muzycznej, wirtuozi pod względem warsztatu, feelingu, to talent, który rodzi sie raz na kilka dekad. Ja zaczalem ich sluchac od momentu ich supportu w Progrsji przed California Breed (na którą to z resztą poszedłem -MC nie znałem). Pierwsza płyta była trudna ale po kilkunastu przesłuchaniach wyrzeźbili moje ucho kilkoma utworami jak Nobody. Druga płyta bardzo trudna dla słuchacza, tu sie zgodze. Nawet dla mnie. Ale ta o której tu mowa to majstersztyk od początku do końca. Idzie płynnie, nie ma słabych punktów. Kosmos

    OdpowiedzUsuń