sobota, 8 kwietnia 2017

Troubled Horse - Revolution on Repeat [2017]



Choć formacja Troubled Horse działa nie od wczoraj, to muzycznych owoców tych działań nie ma zbyt wielu. Zespół powstał w 2003 roku, ale przez pierwszych dziewięć lat istnienia zdołał wydać tylko jeden album – Step Inside – będący w zasadzie zbiorem najlepszych według muzyków utworów, które udało się przez ten czas stworzyć. Wydawać by się mogło, że po tym dość oszczędnym tempie w pierwszych latach działalności, później pójdzie już górki. Ale nie. Od 2012 roku cisza. Przyznam szczerze, że pogodziłem się już trochę z tym, że pewnie kapitalne Step Inside nie doczeka się następcy, aż tu nagle niespodziewanie pojawiła się informacja, że szwedzka formacja planuje wydać album numer dwa. A właściwie planuje to lider zespołu Martin Heppich, bo spora część składu, który zresztą niegdyś miał wiele wspólnego z grupą Witchcraft, zdążyła się w międzyczasie zmienić. Szkoda, ale nie zmienił się na szczęście klimat kompozycji, a i dość charakterystyczny śpiew Martina, który był jednym ze znaków rozpoznawczych grupy, wciąż jest obecny. Obecny, ale gdzie? Na nowym krążku Troubled Horse, zatytułowanym Revolution on Repeat.

Ekipa z Örebro to jedni z tych, co to wierzą – podobnie jak ja – w siłę albumów mieszczących się na winylu. Dlatego na Revolution on Repeat znajdziemy dziesięć w większości niezbyt długich, dynamicznych rockowych numerów, trwających w sumie niecałe 42 minuty. Dominuje rockowy ogień i czad, choć podany z pewną nutą nostalgii za klimatami sprzed kilku dekad. Nie spodziewajcie się tu nowoczesnej produkcji czy dźwięków rozrywających głośniki. Jest głośno i żywiołowo, ale w starym dobrym stylu. Takie Peasants przy odrobinie dobrej woli mógłbym sobie wyobrazić na płycie Motörhead (choć początek kojarzy mi się raczej z utworem tytułowym z płyty Stormbringer Purpli), przy niemal skocznym Which Way to the Mob (kapitalna „podwójna” gitara) czy singlowym Hurricane głowa też sama chodzi, a i usiedzieć na miejscu trudno. Jednak słuchacze zaznajomieni z poprzednim wydawnictwem Troubled Horse doskonale wiedzą, że nie był to album jednowymiarowy, nastawiony tylko na solidne młócenie. Tu także nie zawsze jest szybko i głośno. Już w The Filthy Ones – drugim utworze na płycie – obok ciężkich riffów pojawiają się spokojniejsze fragmenty i momentami sporo przestrzeni w aranżacji. The Haunted – najdłuższy numer na płycie – w kwestii ciężaru nic nie traci, ale tempo mamy tu o wiele spokojniejsze, co zresztą pozwala docenić ciężkie motywy jeszcze bardziej. Znane z debiutu klimaty brudnego amerykańskiego blues-rocka pojawiają się w znakomitym Desperation. Track7 rozpoczyna się bez zbędnego bawienia się we wstępy, a panowie łoją tu od pierwszej sekundy aż miło, wspomagani silnym wokalem, a momentami wręcz krzykiem Heppicha. Kapitalnie w to wszystko wtopiło się My Shit’s Fucked Up, cover utworu Warrena Zevona – człowieka w Polsce raczej niezbyt powszechnie kojarzonego, choć w Stanach postaci niemal kultowej w pewnych kręgach. Niby ciężej niż w oryginale, ale ze spokojniejszymi fragmentami, które stanowią świetny kontrast do mocniejszego łojenia. Let Bastards Know zaskakuje motywem niemal rodem z Shafta wciśniętymi między mocne riffy i nawiązujący niemal do kowbojskiego country motyw przewodni, który wiedzie całość. I jakimś cudem to wszystko ma sens. No i wisienka na torcie na samym końcu płyty, czyli Bleeding – numer, który zaczyna się niczym wariacja motywu z Gry o Tron, a rozwija się w kierunku solidnego hardrockowego łomotu. Idealne zakończenie – mieszanka ciężaru i klimatu.

Dwie płyty w 14 lat. No dupy ta częstotliwość nie urywa. Na szczęście zawartość muzyczna obu krążków wynagradza to niezbyt szybkie tempo pracy Troubled Horse. To płyta, którą trudno wrzucić do konkretnej szufladki. Pewnie najprościej byłoby oznaczyć ją jako retro rock, ale części składowych znajdziemy tu sporo. Jest i trochę mocnych, hardrockowych brzmień, i klimatów wręcz motörheadowych, ale równie dużo odniesień do amerykańskiego bluesa czy mrocznie zabarwionego country i folku. To zapewnia spory kontrast brzmień, lecz jednocześnie całość brzmi spójnie. Zespołów odwołujących się do muzyki sprzed kilkudziesięciu lat jest na świecie mnóstwo, a Szwecja jest studnią bez dna, jeśli o takie klimaty chodzi. Konkurencja jest zatem spora, ale z jakiegoś powodu Troubled Horse znaleźli się kilka lat temu w gronie tych grup, które najbardziej z tego towarzystwa przypadły mi do gustu. Nie do końca wiem dlaczego tak się stało, ale z przyjemnością oznajmiam, że przy okazji nowej płyty nic w tym zakresie się nie zmieniło. Wciąż słucha się ich kapitalnie.

UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)


--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. patrzylem na inne zespoły tych, którzy teraz są w składzie, ale nic nie rozpoznawałem. w dodatku nie wiem co z basem. teoretycznie jest Tom Jondelius jako nowy basista w tekstach przedstawiany, ale on sam prostował gdzieś, że gra na gitarze, nie na basie. w teledysku do Hurricane nie ma basisty żadnego, co by to jakby potwierdzało. więc pewnie ktoś z gitarzystów nagrał partie basu na płycie, ale tego nie wiem, bo jeszcze nie mam fizycznej kopii. zresztą nie wiem czy sie z niej czegokolwiek dowiemy, bo przy step inside info zadnego w srodku nie bylo poza imionami :D oto wielka tajemnica wiary.

      Usuń
  2. Martin Heppich, Ola Henriksson (bas), John Hoyles gitara...

    OdpowiedzUsuń