Z zespołem Giöbia i mną jest tak,
że niby od jakiegoś czasu miałem świadomość istnienia takiej formacji i nawet
zaliczyłem epizodyczny kontakt z jej twórczością, ale kłamałbym, gdybym
napisał, że włączając ich nową płytę, wiedziałem, czego dokładnie mogę się spodziewać.
Zetknąłem się z nimi w 2017 roku, gdy grali na Red Smoke Festival. Jak zwykle
przed wyjazdem do Pleszewa odsłuchiwałem przynajmniej po dwa-trzy numery
wszystkich zespołów, żeby zorientować się, czy dana formacja jest „do
zaliczenia”, czy raczej mogę w czasie jej koncertu iść na obiad/do
aquaparku/pogadać ze znajomymi/odwiedzić żubry w zagrodzie kilkanaście
kilometrów dalej. Wyszło mi chyba, że warto ich zobaczyć, bo mój spis
koncertowy podpowiada mi, że widziałem występ tej włoskiej formacji, ale nie
będę ściemniał – kompletnie nie pamiętam, czy mi się podobał. Nic to jednak –
przenosimy się do roku 2020 i dostaję informację, że mediolańska ekipa wydaje
swój piąty już (choć pierwszy od 2015 roku) album. Ponieważ nie znam
poprzednich i nie pamiętam tego, co odsłuchiwałem te trzy lata temu, jest to
dla mnie nieskazitelnie czysta kartka.
Kartka, która od pierwszych
sekund płyty Plasmatic Idol zapełnia
się jaskrawymi barwami i kosmicznymi kształtami. Szczerze mówiąc, spodziewałem
się mocnego, stonerowo-doomowego łojenia, tymczasem Parhelion to psychodeliczne, spacerockowe „ejtisy” w kapitalnym
wydaniu. Muzyka z jednej strony w klimatach Jana Hammera, z drugiej z okolic
Nightrun87, ale jednocześnie równoważąca tę fantastyczną syntezatorozę pewnym ciężarem
i psychodelią. Drugim zaskoczeniem była kolejna kompozycja – In the Dawnlight – a to dlatego, że
zespół dość mocno zmienia tu klimat i przechodzi w nieco cięższe, mniej
kosmiczne okolice, bardziej opierając się tym razem na gitarze. Do tego
dochodzi po raz pierwszy wokal – ale mocno schowany w miksie i przykryty
efektami. W tym momencie zacząłem trochę przypominać sobie, do jakich wniosków
dochodziłem przy pierwszym kontakcie z muzyką grupy w 2017 roku – że instrumentalnie
fajne, ale wolałbym, żeby wokalu nie było, bo taki, jaki jest, trochę mnie
wkurza. I w sumie wiele się nie zmieniło. Nie jest to element, który by mnie
zniechęcił do twórczości formacji, ale wciąż uważam, że ta muzyka doskonale
broniłaby się bez partii wokalnych, z których z powodów już wymienionych i tak
nic nie rozumiem. Do klimatów syntezatorowo-kosmicznych niczym z soundtracku do
Pana Kleksa w kosmosie wracamy w
tytułowej miniaturce, ale za moment znowu zespół zmienia kierunek – w najdłuższym
na płycie Haridwar mamy ciekawą
mieszankę. Z jednej strony sam utwór idzie w rejony klasycznego rocka w stylu
lat 70., ale nieco rozmyta produkcja i ponownie mocno zatopiony w miksie i
przetworzony wokal sprawiają, że ten klasyczny rockowy numer wciąż brzmi
spacerockowo i psychodelicznie.
W The Escape wracają na pierwszy plan „ejtisowe” syntezatory i
muzyczny kosmos połączony z hipnozą. Tu znowu bardziej lecimy w nieco sennym,
psychodelicznym klimacie, niż zbieramy ciosy w szczękę mocnym riffem. Ta
lekkość, która dominuje w większości kompozycji, chyba najbardziej mnie urzekła
na tym albumie. To wszystko brzmi tak łatwo, przyjemnie… Nie powiem, że bardzo
chwytliwie, bo to jednak mało piosenkowe utwory, ale jednak niewątpliwie bardzo
szybko można wkręcić się w tę muzykę i tę atmosferę. Wspaniale, momentami dużo
spokojniej płynie Far Behind, choć
jest tu też kilka fragmentów, gdzie trochę wieje grozą i mrokiem. Zaskakuje nieco
Heart of Stone, które – gdyby pozbawić
go tej nieco psychodelicznej produkcji, efektów na wokalu i różnych
syntezatorowych czarów – byłoby fajnym, akustycznym numerem nadającym się do
grania przy ognisku. Nie mówię, że fajne nie jest w takiej formie, w jakiej
znalazło się na płycie, ale chciałem podkreślić, jak mocno produkcja i aranż
zmieniają charakter kompozycji, która zapewne w swojej pierwotnej formie była
napisana właśnie jedynie z pomocą gitary akustycznej, bo buja bardzo ogniskowo.
Na koniec płyty – w The Mirrors House
– jest znowu nieco ciężej, bardziej gitarowo, niemal stonerowo, choć koniec
końców i tak klawisze dokładają się intensywnie do wielkiego finału, a
kosmiczne syntezatory wypełniają przestrzeń w ostatnich kilkudziesięciu
sekundach, już po zwieńczeniu głównego motywu muzycznego kompozycji.
To na pewno nie będzie płyta dla
wszystkich fanów szeroko pojętej psychodelii. Przede wszystkim, domyślam się,
że znajdzie się wielu przeciwników takiego podejścia do wokalu. Brzmi on
bardziej jak komunikaty w metrze albo rozkazy wygłaszane przez megafon w
strefie skażenia (trochę na czasie…). Ale – jak już wspominałem – ta muzyka
może się spokojnie obyć bez wokalu, więc tam, gdzie go nie ma, zupełnie się
tego braku nie odczuwa, a tam, gdzie jest (a nie zdarza się to aż tak często),
da się go mimo wszystko przeżyć, jeśli podejdziemy do niego jak do kolejnego
instrumentu gdzieś na drugim, czasem nawet trzecim planie. Takie podejście
pewnie znacznie ułatwi cieszenie się z tej płyty, a jest z czego, bo to album,
który może przy pierwszym odsłuchu nie kładzie na łopatki, ale z każdym
kolejnym człowiek uświadamia sobie, że coraz bardziej mu ten kosmiczno-podwodny
klimat z mocnym posmakiem lat 80. odpowiada. Ja przynajmniej tak właśnie
czułem.
Płyty możecie posłuchać na Bandcampie.
1. Parhelion (7:03)
2. In the Dawnlight (4:13)
3. Plasmatic Idol (2:02)
4. Haridwar (8:29)
5. The Escape (5:28)
6. Far Behind (7:20)
7. Heart of Stone (4:30)
8. The Mirrors House (5:25)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Coś dla amatorów AOR: https://myarrival.bandcamp.com/
OdpowiedzUsuńWielce relaksujące :-)
Mi ten wokal nawet nie przeszkadza. Celowo zniekształcony, czasami jak przez szczekaczkę, może być. Za niedługo młodsze pokolenie będzie słuchać tego space rocka lecąc dajmy na to na Marsa. 😉. Ja tymczasem zostaje na Ziemi. 😊
OdpowiedzUsuń