Wardruna już od jakiegoś czasu krążyła po orbicie moich
muzycznych zainteresowań, ale przyznaję, że dopiero przy okazji płyty Kvitravn
postanowiłem bliżej przysłuchać się temu, co tworzy ten projekt. Obiło mi się o
uszy kilka kompozycji z wcześniejszych albumów – trudno zresztą było zignorować
istnienie zespołu, który mimo muzyki mocno niszowej na pniu wyprzedaje koncerty
w naszym kraju – ale nigdy wcześniej nie znalazłem czasu, by dokładnie zapoznać
się z nowymi wydawnictwami projektu. Tym razem było inaczej i nie żałuję. Kvitravn
to ponad godzinna nordycka opowieść osadzona w kapitalnym klimacie. Piszę o
opowieści, ale oczywiście muszę zaznaczyć, że ja tak naprawdę nie mam pojęcia,
o czym oni tu śpiewają. Wiem, co oznacza tytuł płyty czy kilku innych
kompozycji, ale to szczątkowe informacje. Mogę sobie tylko wyobrażać, o czym to
wszystko jest, a klimat muzyczny bardzo to ułatwia.
Nordycki folk zyskał w ostatnich latach na popularności. Z pewnością Wardruna to obecnie jeden z najbardziej rozpoznawalnych przedstawicieli gatunku i trudno się dziwić, bo muzyka na Kvitravn jest klimatyczna, intrygująca i przede wszystkim znakomicie brzmi. Uwagę zwraca zarówno instrumentarium, łączące tajemnicze, chłodne dźwięki ambientowe z instrumentami folkowymi, jak i kapitalnie skonstruowane partie wokalne, nawiązujące do tradycji folkowej, ale także do śpiewów plemiennych. Trudno nawet wyróżniać poszczególne kompozycje, bo tej płyty, mimo jej długości, znakomicie słucha się właśnie jako całości – jednej długiej opowieści. I to mimo tego, że kolejne utwory wcale się ze sobą nie łączą – co więcej, często następuje między nimi przydługawa przerwa, wypełniana ledwo słyszalnymi odgłosami natury. Interesujące jest też to, że płyta jest spójna mimo różnego podejścia do aranżacji. Utwór tytułowy to rzecz niezwykle bogata muzycznie, wręcz przebojowa jak na taką muzykę, to samo zresztą do pewnego stopnia można powiedzieć o Munin, za to na przykład w Grá mamy absolutny muzyczny minimalizm. Tu w zasadzie wszystko opiera się na prostym, hipnotycznym rytmie wybijanym na bębnach. Reszta stanowi zaledwie tło dla tego cudownego, plemiennego bębnienia. Oczywiście można stwierdzić, że takie granie oparte głównie właśnie na mocnych plemiennych partach bębnów po jakimś czasie staje się nieco monotonne, ale nawet jeśli pod koniec tego albumu czuję pewne zmęczenie, to wszystko zostaje wybaczone, bo na koniec Wardruna serwuje zdecydowanie najdłuższy i być może też najlepszy utwór w zestawie czyli Andvevarljod. Kapitalnie sprawdza się tu żeński chórek, który zapewnia pewną lekkość kompozycji, choć z drugiej strony jest to numer podniosły, potężny, wręcz monumentalny. Świetny kontrast.
Do pewnego stopnia zgadzam się z opiniami, z którymi się spotkałem, że jest to jednak muzyka na dłuższą metę i w większych dawkach nieco zbyt monotonna, ale z drugiej strony bardzo łatwo dać się wciągnąć w ten fantastyczny, tajemniczy, nieco mroczny klimat. Czy znajomość języka i co za tym idzie rozumienie tekstów cokolwiek mogłoby zmienić w odbiorze albumu? Chyba nie. Właśnie na tym między innymi polega magia tego typu płyt – człowiek nic nie rozumie, a i tak czuje się, jakby słyszał najbardziej fascynującą opowieść przy ognisku w środku wielkiego lasu. Nie muszę jeździć do tego lasu codziennie. Komary, wilki, niedźwiedzie, mordercy… Szybko by mi zbrzydło. Ale od czasu do czasu z wielką chęcią na taką wyprawę wraz z Wardruną się wybiorę.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Bardzo dobrze się tego słucha, gdyby nie to miejsce, pewnie nie trafiłbym na to...
OdpowiedzUsuńo, a myślałem, że o wardrunie to ostatnio tyle się mówi i pisze, że wszyscy już znali :)
UsuńJestem świeżutko po "Wikingach", tak więc jestem absolutnie za. Dorzucę jeszcze Fever Ray. 🙂
OdpowiedzUsuń