Można dość bezpiecznie stwierdzić, że Foo Fighters to obecnie najpopularniejszy zespół rockowy na świecie. Na tym chyba jakiekolwiek bezpieczeństwo w wyrażaniu opinii o tej formacji się kończy, bo ma tylu fanów, co stanowczych przeciwników. Co więcej – jest pokaźne grono słuchaczy, którzy bardzo cenią Grohla i spółkę za pierwszych kilka płyt, ale nie mogą słuchać tego, co zespół wydaje w ostatnich latach. Ja natomiast wręcz przeciwnie – lubię niektóre rzeczy z pierwszych płyt zespołu, natomiast im dalej, tym ich twórczość bardziej pokrywa się z moim gustem, a za moje dwie ulubione płyty grupy uważam dwie ostatnie – zdecydowanie najniżej oceniane przez kolektyw na popularnym portalu Rate Your Music. Bardzo podoba mi się kierunek, w jakim poszedł ten zespół na Sonic Highways i Conrete & Gold. Tym razem jednak nawet ja mam pewne wątpliwości, czy Medicine at Midnight nie jest małym krokiem za daleko.
Płyta powstała jeszcze przed pandemią, więc ostatnie miesiące nie miały wpływu na jej w sumie pozytywny wydźwięk. Zespół twierdzi, że chciał po prostu nagrać lekką, imprezową płytę. I to się w zasadzie udało. To najkrótszy, najlżejszy i najbardziej piosenkowy album w historii Foo Fighters. I jestem przekonany, że bardzo wielu osobom będzie to przeszkadzało. Mnie w zasadzie nie przeszkadza, choć nie powiem, żebym dał się całkiem porwać temu wydawnictwu. Choć to drugi album wydany od czasu, gdy Rami Jaffee został oficjalnie członkiem grupy, nie słychać, żeby zespół nagle poszedł w instrumenty klawiszowe bardziej niż w poprzednich latach. Za to zaskakująco często pojawiają się żeńskie wokale. Nie wiem do końca, kto za nie odpowiada. Zespół w ostatnich latach korzystał na koncertach z żeńskiego chórku, więc całkiem możliwe, że to bardziej trwała współpraca. Na pewno jedną z wokalistek jest nastoletnia córka Grohla, Violet, która śpiewa w otwierającym album, cholernie chwytliwym Making a Fire. Jego radosny, pop-rockowy refren zapewne skutecznie zniechęci już na starcie pewną grupę starych fanów zespołu. Mnie się podoba. A co do panny Violet – kilka razy miała już okazję śpiewać ze sławnym tatą, także na koncertach Foo Fighters przed kilkudziesięciotysięcznym tłumem – i wygląda na to, że odziedziczyła po nim nie tylko talent muzyczny, ale i bezpretensjonalność. Znakomicie patrzy się na nich, gdy swoją razem na scenie.
Shame Shame to pierwszy singiel z płyty i jedno z moich ulubionych nagrań na niej. Kapitalny, klimatyczny numer, trochę w stylu The Sky Is a Neighborhood, które promowało poprzedni album. Pokazuje, że nie zawsze trzeba głośno, gęsto i mocno gitarowo, żeby było interesująco – nawet jeśli mowa o muzyce Foo Fighters. To zresztą potwierdza się też w numerze tytułowym. Foo Fighters poszli w podobnym kierunku jak Queen na swojej mocno kontrowersyjnej płycie Hot Space, tylko z dużo lepszym skutkiem, bo tu wyszło to bardzo ciekawie, a Hot Space już w momencie premiery brzmiało archaicznie. Momentami zespół nieco mocniej nawiązuje do wcześniejszych płyt – najbardziej słychać to w dwóch kolejnych singlach: dynamicznym, ciężkim No Son of Mine oraz chwytliwym, ale równie dynamicznym i narastającym stopniowo Waiting on a War. Również w Cloudspotter zwolennicy nieco gęstszego brzmienia znajdą coś dla siebie jako przeciwwagę dla niemal pop-rockowej stylistyki i funkowych wycieczek w niektórych numerach, choć trudno powiedzieć, że ten kawałek nie wpada w ucho przy okazji. Mam jednak wrażenie, że mimo zaledwie 36 minut (tu akurat bez pretensji z mojej strony), nie do końca udaje się utrzymać wysoki poziom zainteresowania i ekscytacji u słuchaczy (a przynajmniej u jednego…), bo końcówka płyty leci nieco w kratkę. Holding Poison słyszałem już milion razy pod innymi tytułami i w sumie nic mnie tu szczególnie nie chwyta. Dla odmiany Chasing Birds jest bardzo subtelne, klimatyczne i przyjemne. Taka nieco lennonowska, ładna piosenka. Na plus. Zamykające płytę Love Dies Young to flirt z glamrockową dyskoteką i klimatami, których bardziej spodziewałbym się pewnie po Def Leppard. Czy mnie to oburza? W żaden sposób. Zresztą jestem fanem Def Leppard znacznie dłużej niż fanem Foo Fighters. Ale i jakoś mnie ten numer niespecjalnie porywa.
Nie mam jakichś wielkich problemów z tym, że wykonawcy rockowi nagle nagrywają płyty bardziej chwytliwe, zbliżone stylistyką do muzyki pop czy pop-rock. Niedawno zrobił tak Steven Wilson, robi to Lenny Kravitz, na pewnym etapie kariery łagodnieli panowie ze wspominanych już tu, uwielbianych przeze mnie, odkąd miałem 8 lat, zespołów Queen czy Def Leppard. Niektóre z tych eksperymentów podobają mi się bardziej, inne mniej. Nie przeszkadza mi zatem, że Foo Fighters faktycznie nagrali lekką, niezbyt wymagającą płytę do auta albo na imprezę. I przyznam, że są na niej numery, które mi się podobają. Natomiast jako całość mnie ten krążek po prostu jakoś nie zachwyca, a w każdym razie nie tak jak dwa poprzednie. Takie rzeczy jak Making a Fire, Shame Shame, Cloudspotter, Medicine at Midnight czy Chasing Birds na pewno od czasu do czasu będę włączał, ale czy będę wracał do całej płyty? Mam pewne wątpliwości. Choć – z drugiej strony – jest ona na tyle krótka, że nie stracę zbyt wiele czasu, słuchając także tych pozostałych kilkunastu minut, które aż tak bardzo mnie nie porwały. Ta płyta niewątpliwie zyskuje z kolejnymi odsłuchami, ale mam wrażenie, że pewnego pułapu mojej sympatii nie przeskoczy bez względu na to, ile jeszcze razy ją włączę.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Lubię Grohla za Best of You, za suite, za jego wszechstronność, a teraz nawet za córkę w chórkach. 🙂Serio.
OdpowiedzUsuń