Czy to się komuś podoba, czy nie,
Foo Fighters należy wymieniać wśród największych gwiazd rocka XXI wieku. Nie ma
chyba drugiego zespołu rockowego powstałego w ostatnim ćwierćwieczu, który
wypełniałby tak wielkie areny koncertowe i cieszył się tak wielką sympatią
dinozaurów rocka. Być może Foo Fighters nigdy nie byli znani z przesadnie
ambitnej odmiany muzyki rockowej, bo tu raczej zazwyczaj chodziło o czad i
dobrą zabawę, ale potrafili uczynić z tego swój atut. Jednak od kilku albumów
panowie wyraźnie próbują urozmaicić swoje brzmienie i w pewnym sensie także
zainteresować swoją muzyką słuchaczy nieco bardziej wymagających. Mnie
całkowicie kupili płytą Sonic Highways,
która spodobała mi się od początku do końca. Nie bez znaczenia było też to, że
towarzyszył jej kapitalny dokument w odcinkach, przedstawiający zarówno proces
twórczy, jak i historię sceny muzycznej miast, w których zespół nagrywał kolejne
kompozycje. Trzy lata, kilka spektakularnych koncertów z legendami w rolach
gości specjalnych, jedną EP-kę, kilka zapowiedzi krótkiej przerwy, jedno
zabawne wideo wyśmiewające plotki o rozpadzie zespołu oraz jedną złamaną nogę
później Foos wracają ze swoim dziewiątym albumem – Concrete and Gold. Oczywiście o premierze musiało być głośno. Czy
było to wiele hałasu o nic?
Wsłuchaj się, słuchaczu. Śmiało, trochę głośniej. Słyszysz przecież, że
to spokojny numer – zdaje się mówić do mnie Dave Grohl cichutkim głosem,
gdy odpalam pierwszy numer na płycie, 82-sekundowy T-Shirt. Niech cię szlag, Grohl. Zawału przecież można dostać,
kiedy nagle po 28 sekundach nieoczekiwanie ten cichutki wstęp jest przerwany
pompatycznym wybuchem jakby wprost z podręcznika motywów i zagrywek autorstwa profesora
Rogera Watersa. Na szczęście po tej miniaturce jedyne skoki tętna spowodowane
są po prostu ekscytacją w związku z odsłuchem dobrych numerów. Po większość
materiału na Concrete and Gold to
naprawdę udane kawałki. Run –
pierwszy singiel opatrzony kapitalnym jak zwykle teledyskiem – niespecjalnie mi
podszedł na samym początku. W kontekście całej płyty sprawdza się według mnie
znacznie lepiej. Połączenie melodyjnych, spokojnych fragmentów, z szalonymi,
bardzo dynamicznymi motywami, niczym z twórczości System of a Down, sprawdza
się kapitalnie na otwarcie płyty i bardzo udanie łączy się z kolejnym numerem z
mocnym rytmem – Make It Right (gdzieś
tam w tle można podobno usłyszeć niejakiego Justina Timberlake’a, choć nie
jestem w stanie tego wychwycić, więc jak dla mnie to równie dobrze może być
kolejny żart Grohla). To zresztą cecha charakterystyczna tej pierwszej części
płyty – kawałki z mocnym rytmem. Idealne do pomachania czym trzeba, potupania,
skandowania na koncertach. Nie sposób nie wyróżnić tu też drugiego singla – The Sky Is a Neighborhood. Nowoczesny
hard rock – po prostu. To muzyka, która ma wszelkie szanse trafić zarówno do fanów
mocnego rockowego uderzenia w starym stylu, jak i do tych, którzy przede
wszystkim potrzebują dobrej melodii i łatwych do zapamiętania motywów oraz
wyrazistego, jednostajnego rytmu. The Sky
Is a Neighborhood to z pewnością kandydat do miana najlepszego rockowego
singla tego rocku.
Kapitalnie brzmi La Dee Da – zeppelinowy riff, ale zmodyfikowany
brzmieniowo tak mocno, że kojarzy się bardzo współcześnie. Kto wie czy tak właśnie
nie brzmieliby Zeppelini w XXI wieku. Nowocześnie i dynamicznie jest także w Dirty Water, choć tu po spokojnym
początku, który zapewniał chwilowe wyciszenie i zmianę klimatu. W kontraście
mamy Happy Ever After – jedyny bardzo
spokojny numer na albumie – ogniskowo-beatlesowy, niezwykle przyjemny kawałek,
jakby nieco przypominający Skin &
Bones zmieszane z melodią refrenu… Lucy
in Sky with Diamonds. Mam jednak wrażenie, że w środkowej części płyta
nieco traci impet. Niby nie ma jakiegoś drastycznego spadku jakości, ale utwory
z początku i końca płyty bardzo szybko zostały w mojej głowie i właściwie od
pierwszego odsłuchu przyciągnęły moją uwagę, tymczasem Dirty Water i Arrows po
trzech dniach odsłuchu wciąż nic mi nie mówią i nawet w trakcie słuchania ich,
nie za bardzo je kojarzę. Na szczęście to chwilowe wrażenie ustępuje w końcówce
albumu, przede wszystkim za sprawą Sunday
Rain i Concrete and Gold.
Pierwszy z nich wyróżnia się przede wszystkim tym, że głównym wokalem zajął się
Taylor Hawkins. To kto zagrał na perkusji? Jakiś McCartney podobno. Znacie? W
zasadzie wobec tego nie ma co się dziwić, że numer brzmi trochę jak coś, co
mógł napisać no może niekoniecznie sam McCartney, ale na przykład Harrison albo
Lennon na jedną z późniejszych płyt Beatlesów. Mam też jeszcze jedno
skojarzenie, ale wybiega ono chyba zbyt daleko – solowe płyty Rogera Taylora.
Może to kwestia wokalu, może tego, że przecież zarówno Grohl, jak i Hawkins są
wielkimi fanami Queen. Grunt, że brzmi kapitalnie. To zdecydowanie jeden z
najciekawszych momentów na Concrete and
Gold, a to ważne, bo jest to zarazem najdłuższa kompozycja. Numer tytułowy
płytę zamyka i robi to w świetnym styl. Znowu jest gęsto, w mniej oczywistej
formie, dość duszno i przytłaczająco może, a nawet nieco psychodelicznie. Foo
Fighters odbijające w klimaty takie jak w Sunday
Rain i Concrete and Gold jest mi
chyba najbliższe, więc wrażenie z końcówki płyty jest bardzo pozytywne, co
zapewne w pewien sposób wpływa też na mój ogólny odbiór tego krążka.
Znowu im się udało. Znowu nagrali
album, który trafia w mój gust. Zdaję sobie sprawę, że być może ta płyta
niekoniecznie spodoba się fanom wczesnego FF – tego bardziej szalonego,
dynamicznego, może nieco bardziej surowego. Oni już kręcili nosem na uwielbiane
przeze mnie Sonic Highways. Ale ci,
którzy – tak jak ja – pokochali ich przede wszystkim za ostatnie płyty, powinni
być chyba bardzo zadowoleni. Ja jestem. Udowodnili mi, że Sonic Highways to nie był przypadek w moich relacjach z tym
zespołem. Że tu naprawdę jest potencjał na bliższe kontakty przez wiele
kolejnych lat. Oczywiście zespół stawia się w dość trudnym położeniu, bo nie
wiem czy jeszcze komukolwiek wystarczy zwykłe wydanie płyty za dwa czy trzy
lata. A może dokument? A może reality show? Ale jak to, bez zaproszonych gości?
Ani jednej gwiazdki pop albo legendy rocka? A to tak się da? Takie właśnie być
może będą wtedy komentarze. To jednak problem na przyszłość. Teraźniejszość wygląda
tak, że Foo Fighters udowadniają, że są absolutnymi gigantami mainstreamowego
rocka XXI wieku. Można ich za to nie lubić, ale nie sposób nie przyznać, że są
w te klocki cholernie dobrzy. Jeśli chodzi o moją ulubioną płytę Foo Fighters,
to tu na razie nic się nie zmieni – stawiam na Sonic Highways. Ale czuję, że Concrete
& Gold będzie w tym rankingu bardzo wysoko.
1. T-Shirt (1:22)
2. Run (5:23)
3. Make It Right (4:39)
4. The Sky Is a Neighborhood (4:04)
5. La Dee Da (4:02)
6. Dirty Water (5:20)
7. Arrows (4:26)
8. Happy Ever After (Zero Hour) (3:40)
9. Sunday Rain (6:11)
10. The Line (3:38)
11. Concrete and Gold (5:31)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Przyznam, że nie słuchałem ich wcześniej, pewnie dlatego, że rzadko słucham radia i od lat sieć jest źródłem wiadomości o muzyce. Natknąłem się jadąc autem na The Sky Is a Neighborhood i pomyślałem, że to dobrze skrojony numer i tak na nich trafiłem. Oczywiście miałem świadomość, że to gazdy rocka ale jakoś przez inne galaktyki przelatywałem i nie po drodze było mi z nimi.
OdpowiedzUsuńDzięki temu kawałkowi lansowanemu i Twojej recenzji obsłucham dwie ostatnie płyty grzecznie, bo czuję, że się nie rozczaruję.
Barttt1111 - nie przejmuj się chłopie, ja też daję się rozbroić i docenić nawet cień szlachetności :-)
Zdecydowanie mocna pozycja w ich dyskografii. O kolejną płytę się nie martwię, ponieważ od "Echoes, Silence, Patience & Grace" (ideał to nie jest, ale momenty ma świetne) FF nie nagrali słabego albumu. Co prawda w moim rankingu na pierwszym miejscu niezmiennie króluje "Wasting Light", ale "Sonic Highways" i najnowsza to również majstersztyki w swojej kategorii :). Dzięki tym płytom, nie tęsknię za okresem od debiutu do "In Your Honor" za wyjątkiem ich najlepszych kawałków z tamtych czasów. I jeśli chodzi o zespoły mocno mainstreamowe, to (poprawcie mnie, jeśli nie mam racji) Foosi wykazują największą ochotę na progres w swojej twórczości.
OdpowiedzUsuń