Zespół opowiadał, że nagrania na oba albumy powstały podczas tych samych sesji nagraniowych. Na płytę Darkfighter trafiły ponoć utwory w założeniu nieco mroczniejsze, ciemniejsze, zaś Lightbringer miały zdominować kompozycje nieco pogodniejsze, jaśniejsze. Czy tak faktycznie jest? Można odnieść takie wrażenie, choć nie wiem, czy nie jest to siła sugestii. Tak naprawdę jakkolwiek zespół podzieliłby tych 14 kompozycji, obu płyt słuchałoby się znakomicie, bo to po prostu świetny materiał. Lightbringer zawiera sześć utworów i trwa 33 minuty. A zaczynają od… chyba najdłuższej kompozycji w historii Rival Sons, w dodatku zatytułowanej tak, jak… pierwsza część tego dyptyku, czyli Darkfighter. To zresztą także w tekście niejako łącznik między tymi dwoma wydawnictwami, w końcu Jay Buchanan śpiewa „I wanna be a darkfighter, a lighbringer to the end”. I jest to niewątpliwie taki numer, który wyróżniałby się na każdym albumie zespołu. Tak to już jest, że na każdej płycie Rival Sons jest przynajmniej jedna taka kompozycja, obok której nie da się przejść obojętnie. Tu jest ich zresztą więcej, ale gdybym miał wskazać jedną, byłaby to właśnie ta. Intensywny, zróżnicowany, znakomicie zaaranżowany kawałek, który w dodatku – przy swojej długości – wpada w ucho i ani na moment się nie dłuży.
Przed premierą płyty usłyszeliśmy dwa single. Oba to najkrótsze rzeczy na tym krążku i najbardziej dynamiczne. Zarówno Mercy jak i Sweet Life szybko wpadają w ucho, mają nośne refreny, zespół łoi aż miło – nie są to może kompozycje dla grupy przełomowe, ale z całą pewnością będą się świetnie sprawdzały w warunkach koncertowych (a okazja, by się o tym przekonać, już niedługo, bo formacja zagra w Warszawie i Poznaniu odpowiednio 5 i 6 listopada). Zwłaszcza Sweet Life mocno nawiązuje do czasów płyty Pressure & Time i takich właśnie krótkich, melodyjnych, ale jednocześnie czadowych (to zapewne boomerskie określenie) kawałków, przy których znakomicie można by się bawić w rockowym klubie. Zupełnym ich przeciwieństwem jest spokojniejsze, subtelniejsze Redemption. Tu już nawet tekstowo raczej mamy do czynienia raczej z introspekcją i pewną historią z morałem, a nie z kręceniem różnymi częściami ciała w rytm chwytliwej muzyki.
Before the Fire to kolejna ciekawostka jeśli chodzi o tytuły, bo przecież tak właśnie zatytułowana jest pierwsza płyta kalifornijskiej formacji. Taki mały powrót do przeszłości. Także tekstowo. I tylko nie jest chyba do końca jasne (przynajmniej dla mnie), czy z tekstu wynika, że kiedyś to było, a teraz nie ma, czy może jednak podmiot liryczny czuje, że zmądrzał z czasem i teraz po prostu inaczej patrzy na świat. Muzycznie znowu jest nieco intensywniej i momentami dość ciężko, choć mam wrażenie, że partie gitary (także te slajdowe) dość skutecznie ten ciężar kontrują, nadając całości polotu i luzu. Całość wieńczy Mosaic – jeden ze zdecydowanie najbardziej bujających numerów w bogatym już dorobku tej formacji. Może ktoś powie, że woli, gdy Rival Sons idą w nieco bardziej mroczne, tajemnicze rejony, gdy ich muzyka jest w pewnym sensie uduchowiona, ale raczej w kierunku szamańskim, a nie gospelowym. Rozumiem to. Natomiast ten numer buja tak cholernie skutecznie, że w zasadzie mój opór został przełamany już po dwóch, góra trzech odsłuchach. To jeden z tych numerów Rival Sons, które są tak optymistyczne, podbudowujące, słoneczne wręcz, że pewnie część słuchaczy ciężko to zniesie, ale co tam. Każdemu przyda się odrobina optymizmu w ciężkich czasach – choćby pod postacią utworu, w którym słyszymy, że wszystko można jakoś poskładać, nawet sprzeczne emocje czy życie, które rozpadło się na drobne kawałki. Że jakoś to będzie i to „jakoś” wcale nie musi oznaczać bylejakości.
Wydanie dwóch płyt w jednym roku to rzecz ryzykowna. Kiedyś, z 60 lat temu, zdarzało się to częściej, obecnie raczej jest to domena wykonawców, którzy siedzą w klimatach jambandowo-psychodelicznych i po prostu nagrywają i wydają wszystko, co uda im się wymyślić w studiu podczas improwizacji. Tu mamy inny przypadek, bo to przecież nie studyjne jamy, a dopracowane od początku do końca kompozycje. No i naprawdę wyszło to świetnie. Pewnie, mógłbym się pobawić, wybrać z tych 14 kompozycji z dwóch tegorocznych płyt powiedzmy najlepszych osiem czy dziewięć i całkiem możliwe, że w efekcie powstałby powiedzmy niespełna 50-minutowy album niemal idealny, który w moim rankingu płyt Rival Sons ustępowałby pewnie tylko albumowi Great Western Valkyrie i byłby pewniakiem do miana mojej ulubionej płyty 2023 roku. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo w tej czternastce brak rzeczy słabych. A to oznacza, że bez względu na to, czy będę ich sobie słuchał z podziałem na płyty i w ustalonej przez zespół kolejności, czy może wrzucę je wszystkie do Winampa (tak, wciąż używam Winampa) i ustawię tryb losowego odtwarzania, będą mnie czekały 73 minuty z piękną muzyką. A dzięki temu, że to wszystko nie wyszło na jednej płycie, nie będę czuł wewnętrznego obowiązku, że muszę jednak za każdym razem słuchać całej czternastki. Takie małe radości słuchacza i fana. Rok 2023 nic w tym względzie nie zmienił – Rival Sons to obok Riverside w dalszym ciągu mój ulubiony współczesny zespół. Darkfighter i Lightbringer tylko to potwierdziły… IdEntity w sumie także.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Zgoda, że jak wszystko tego zespołu słucha się wyśmienicie, brak rzeczy słabych, ale mi chyba jednak brakuje też rzeczy świetnych. Akurat nna Darkfighter podobała mi się tylko połowa utworów, więc bym ten jeden album skleił :) Wciąż świetna muzyka i nie mogę doczekać się na koncert.
OdpowiedzUsuń