Czas na kolejny zbiorczy tekst o interesujących płytach, które naczekały się trochę na swoją kolej. Mamy tu ciekawy zestaw, zróżnicowany zarówno geograficznie, jak i muzycznie. Znajdziecie w tych propozycjach zarówno psychodelię, jak i stonera, doom, progresję, art rocka czy klimaty retro.
Aziz Dhanu – Paradigma
Aziz Dhanu to indonezyjski muzyk, który w czerwcu wydał swój pierwszy album. Oczywiście tamten kierunek zawsze jest dla nas pewną muzyczną egzotyką, bo nie jest to pierwszy kraj, który przychodzi nam na myśl, gdy myślimy o azjatyckim rynku muzycznym. Ani drugi. Ani nawet trzeci… A jednak, jak już kilka razy się okazało, Indonezja ma nam do zaoferowania ciekawych wykonawców. Album Paradigma to mieszanka progresji, art rocka i psychodelii. Dhanu skomponował wszystkie utwory, śpiewa tu i nagrał większość partii instrumentów, choć na płycie pojawiają się także gdzieniegdzie inni muzycy. To jednak w całości jego muzyczna wizja. Co tu usłyszymy? Sporo tu klimatów późnobeatlesowskich, niemało Procol Harum. Ogólnie klasyczne, wytworne wręcz momentami rockowe brzmienie przełomu lat 60. i 70. z dużym naciskiem na instrumenty klawiszowe. Dla niektórych przeszkodą nie do przeskoczenia może być język, ale wydaje mi się, że to nawet dobrze, że Aziz nie śpiewa po angielsku, przynajmniej już tym mocno się wyróżnia. Sam wokal nie jest jakoś szczególnie mocny, do tego jego produkcja sprawia, że często jest mocno schowany w miksie, co jest pewnie największą wadą tego krążka, ale nie jest to coś, co uniemożliwiałoby czerpanie przyjemności z odsłuchu tych nagrań.
Myślę,
że album ten będzie bardzo przyjemną niespodzianką dla fanów
starego art rocka balansującego gdzieś na granicy delikatnej
psychodelii, progresji czy nawet rocka symfonicznego. Całości
słucha się bardzo dobrze, ale wyróżniłbym nieco senny numer
Hasrat Diri, a także znajdujący się obok siebie na płycie
duet Beda Pendapat i Agresif. To jednak płyta, na
której wiele kompozycji łączy się ze sobą, więc najlepiej po
prostu poświęcić te nieco ponad 40 minut i odsłuchać ten
materiał w całości.
Płyty można posłuchać na profilu wykonawcy na Bandcampie.
Apex Ten – Aashray
Apex Ten to świeża propozycja na scenie stoner/space rocka. Ekipa z Belgii zadebiutowała w tym roku albumem Aashray i muszę przyznać, że to debiut bardzo przyjemny. To nie jest jedna z tych płyt, które powalają słuchacza na łopatki od pierwszego odsłuchu. Początkowo podchodziłem do niej na zasadzie: „No ok, fajnie brzmi, ale czy chce mi się do tego wracać?”. A jednak wracałem. Po tygodniu, potem po kolejnym, i kilka miesięcy później też… I nagle, mimo że wcześniej wrzuciłem tytuł tego albumu do rubryki „nie pisać” (tak, mam katalogi, w których ogarniam, o których albumach będę pisał, które pojawią się w audycji czy w mojej paczce Bizon’s Best of), okazało się, że chciałem przynajmniej wspomnieć o tym wydawnictwie w takim właśnie zbiorczym tekście.
Na Aashray mamy siedem numerów trwających w sumie niecałe 42 minuty. Większość kompozycji mieści się w przedziale od czterech do siedmiu minut. Wyjątkiem jest trzyipółminutowy numer Brahma oraz następujący tuż po nim i zamykający album utwór Godavari. Już po tytułach zarówno płyty, jak i utworów widać, że grupa w swojej muzyce dość mocno odwołuje się do Indii, klimatu i religii tego miejsca, choć z całą pewnością nie musicie się tu obawiać o dźwięki rodem z bollywoodzkich musicali. To po prostu fajny, odlotowy space rock, czasami nieco bardziej dynamiczny, a czasami bazujący na zapętleniach, tajemniczym klimacie i psychodelicznym przesterze. Przeważnie instrumentalny, choć okazjonalnie można tu też usłyszeć wokal (według materiałów internetowych śpiewa basista Brad Masaya). Instrumentarium standardowe czyli gitara, bas i perkusja, choć panowie korzystają też śmiało z thereminu, który zapewnia kosmiczne dźwięki. Ulubiony numer? Płyty generalnie bardzo dobrze słucha się w całości, a i przecież nie są to kompozycje tradycyjnie dzielone na zwrotki i refreny, więc najlepiej, jak płyta płynie sobie przez te niemal 42 minuty, ale jeśli miałbym wskazać jakiś konkretny fragment, to pewnie utwór Nāga, który jest zdecydowanie najspokojniejszy i najbardziej leniwy w całym zestawie, ale zapewnia chwilę cudownego odprężenia, oraz wspomniane już Godavari, w którym gitarzysta zdecydowanie mógł sobie poszaleć, zwłaszcza w ostatnich fragmentach, dzięki czemu dostaliśmy solidny psychodeliczny odlot na koniec albumu.
Płyty można posłuchać na profilu wykonawcy na Bandcampie.
Avkrvst – The Approbation
Ekipa z Oslo to zupełnie świeża propozycja. W przestrzeni internetowej pojawili się dopiero mniej więcej rok temu. The Approbation to ich pierwszy album i trzeba przyznać, że startują z wysokiego pułapu, bo płytę wydała wytwórnia InsideOut, a to gigant w szufladce progrockowej i progmetalowej. To w pewien sposób już nas naprowadza nieco na klimat, który przedstawia ten zespół na swojej debiutanckiej płycie, a jest to ogólnie rzecz ujmując muzyka osadzona gdzieś w okolicach twórczości takich zespołów jak Soen, Opeth, Haken czy Anekdoten. Czyli z jednej strony bywa dość ciężko, pojawia się nawet tu czy tam growl, choć raczej z tych mało inwazyjnych i znośnych (a do tego przeplata się z czystym wokalem), a z drugiej strony sporo tu melancholijnych, nieco spokojniejszych fragmentów przesiąkniętych klimatami art rocka. Muzycy zręcznie żonglują natężeniem dźwięku, a stworzona przez nich całość jest raczej z tych zachęcających do zadumy, melancholijnych, jesiennych, łączących piękno z tajemnicą i mrokiem.
Mamy tu intro i sześć numerów. Cztery z nich to okolice sześciu minut, klimat zróżnicowany, a najciekawiej jest chyba w Isolation. Zespół pokazuje jednak na koniec płyty, że dobrze czuje się w dłuższych, wielowątkowych kompozycjach, bo zarówno dziesięciominutowe Anodyne, jak i trwający niemal 14 minut utwór tytułowy mogą aspirować do miana najlepszych rzeczy na płycie. Nie jest to może album z tych, które absolutnie rzucają na kolana, ale kiedy już człowiek da się wciągnąć temu muzycznemu klimatowi, płyta ta zaskakująco dużo zyskuje, a wrażenie to utrzymuje się dzięki temu, że całość trwa niecałe 50 minut, więc nie ma też mowy o przesycie.
Blood Ceremony – The Old Ways Remain
Kanadyjscy mistrzowie klimatów retro occult dowodzeni przez Alię O’Brien powrócili po siedmiu latach od wydania ostatniego krążka z nowym albumem i jest z nim trochę tak, jak głosi tytuł. Czyli po staremu, choć daje się zauważyć stopniowe łagodzenie brzmienia grupy. Ale to stare w ich przypadku było bardzo dobre, więc w zasadzie nie ma sensu się czepiać. Jak opisałbym muzykę Blood Ceremony komuś, kto nigdy ich nie słyszał? Biorąc pod uwagę klimat muzyczny, obecność fletu w instrumentarium oraz kobiecy wokal, powiedziałbym, że to połączenie Black Sabbath, Jethro Tull i Jefferson Airplane. Oczywiście to bardzo ogólne określenie, ale dające dobre pojęcie, czego się spodziewać. Zespół tradycyjnie prezentuje nam klimaty rocka przełomu lat 60. i 70. z domieszką elementów folkowych i psychodelicznych. The Old Ways Remain to mieszanka dynamicznych, wpadających w ucho numerów z kompozycjami nieco spokojniejszymi, bardziej klimatycznymi, często ozdobionymi dłuższymi partiami instrumentalnymi. I choć i jedne, i drugie sprawdzają się bardzo dobrze, to mam wrażenie, że szczególnie znakomicie słucha się właśnie tych może nieco mniej dynamicznych, ale bardziej rozbudowanych numerów, takich jak Eugenie, w którym mamy kapitalne solo na saksofonie, czy zamykający album, melancholijny, a może nawet nieco przygnębiający Song of the Morrow. Saksofon to zresztą nie jest jedyna nowość, bo na płycie słyszymy w paru miejscach także skrzypce.
Blood Ceremony idą drogą podobną w pewnym sensie do takich grup jak Lucifer czy Ghost, czyli po dość mocnym początku stopniowo łagodzą brzmienie i wprowadzają więcej melodii kosztem ciężaru, zmierzając w stronę bardziej popowego momentami klimatu. Jeśli jest to robione dobrze, zupełnie mi to nie przeszkadza, a w przypadku wszystkich trzech wymienionych zespołów po prostu się to sprawdza. Obecnie Blood Ceremony to już w mniejszym stopniu piwnica, w której śmierdzi kadzidełkami i truchłem złożonego w ofierze szczura, a bardziej pląsy w gęstym lesie w czasie pełni. I jedno, i drugie ma swoje zalety (chyba). Mnie w takiej odsłonie Kanadyjczycy przekonują.
Búho Ermitaño – Implosiones
Znacie jakieś zespoły z Peru? Ja też nie. Do niedawna. I tu wchodzą Búho Ermitaño, cali na psychodelicznie. Powstali w 2008 roku, po niekończących się zmianach w składzie wydali wreszcie swój pierwszy album sześć lat później. Ponieważ muzycy formacji grają także w innych projektach, na album numer dwa fani grupy trochę się naczekali, ale w czerwcu tego roku w końcu ukazała się płyta Implosiones. W oczy rzuca się już ciekawa, mocno psychodeliczna okładka. Silne wpływy psychodelii słychać też w muzyce zespołu. Mamy i trochę kosmosu, i elementów andyjskiego folku, choć zdecydowanie bliżej tu do kosmicznych wojaży niż górskich wędrówek. Dużą rolę na płycie odgrywają klawisze i syntezatory, theremin oraz różnego rodzaju efekty. One odpowiadają za czynnik kosmiczny. Element folku zapewnia obecność w aranżacjach charango – andyjskiego instrumentu podobnego do mandoliny – oraz fletu, a także perkusjonaliów. Mogłoby się wydawać, że może niekoniecznie to wszystko będzie do siebie pasować, ale jest inaczej, być może właśnie dlatego, że jednak wspomniany czynnik kosmiczny przeważa.
Na
płycie mamy siedem numerów (a w zasadzie to sześć, bo Preludio
to – jak wskazuje tytuł – wstęp do jednej z kompozycji, choć
niemal trzyminutowy, więc trudno tu mówić o zaledwie miniaturce
muzycznej).
Trzeba przyznać, że Peruwiańczycy potrafią stworzyć naprawdę
ciekawy, momentami nieco mroczny klimat. W końcu kosmiczne odloty to
nie tylko fajne widoczki, ale też mrok, niepokój i
niebezpieczeństwo. Moim ulubionym utworem w zestawie jest chyba
najdłuższy z nich – trwający ponad osiem i pół minuty
Buarabino.
Tu
ten mariaż kosmosu i elementów folkowych został przeprowadzony na
najbardziej równych zasadach i brzmi to znakomicie.
Tak naprawdę jednak płyty bardzo dobrze słucha się w całości, a
że trwa klasycznie nieco ponad 40 minut, taką właśnie opcję
odsłuchu wam sugeruję.
W końcu lot nie powinien
kończyć się przedwczesnym… lądowaniem. Fanom krautrocka i
kosmicznej psychodelii zdecydowanie polecam.
Płyty można posłuchać na profilu wykonawcy na Bandcampie.
Doctor Doom – A Shadow Called Danger
Co może grać zespół, który nazywa się Doctor Doom? Hmm doom może? No niby tak, ale i nie. Doszukałbym się pewnych elementów doomu na płycie A Shadow Called Danger, ale znacznie więcej tu po prostu klimatów hardrockowych w stylu lat 70., choć tu muszę doprecyzować, bo jeśli spodziewacie się naleciałości Deep Purple czy Uriah Heep, to mocno się zdziwicie, bo to zupełnie nie ten kierunek. Bliżej tu raczej do wczesnego Alice’a Coopera czy ewentualnie może bardziej klimatycznych numerów Black Sabbath, natomiast z grup już bardziej współczesnych do głowy przychodzą mi porównania z Graveyard czy Horisont. Zespół powstał kilkanaście lat temu, ale do tej pory z dużych płyt miał na koncie jedynie album wydany w 2015 roku. Płyta w formie cyfrowej ukazała się jeszcze pod koniec poprzedniego roku, ale – jak wiadomo – cyfrowo to się nie liczy, a jeśli chodzi o format fizyczny, to ten pojawił się już w roku 2023. W styczniu. Czyli zaległość spora, ale przy takiej liczbie ciekawych nowości to niestety też się zdarza.
A Shadow Called Danger to osiem numerów i nieco ponad trzy kwadranse, czyli nie tylko dźwięki klasyczne, ale i długość płyty. Zespół nie zasypuje nas potężnymi riffami i ścianą dźwięku. W tym graniu sporo jest przestrzeni, luzu, miejsca pomiędzy ścieżkami kolejnych instrumentów. Wokalista śpiewa głównie średnio-nisko, nie sili się na klasyczny hardrockowy wysoki zaśpiew. I dobrze. Pasuje to wszystko do siebie. Panowie mają dobre wyczucie, kiedy należy zwolnić, przejść od motywów dynamicznych do tajemniczego, trochę mrocznego klimatu, jak choćby w połowie What They Are Trying to Sell. Miłym dodatkiem w tym utworze jest także solo na organach, które generalnie do instrumentarium wykorzystywanego na co dzień przez zespół nie należą. Kapitalnie snuje się Ride On, który spokojnie mógłby być zaginionym numerem z uwielbianej przeze mnie płyty Lights Out wspomnianej tu już szwedzkiej grupy Graveyard. Mocniej łoją za to w In This Town, które brzmieniowo plasuje się nie tak znowu daleko od początków NWOBHM. Ciekawostką jest rockowa wariacja na temat Sarabande Händela, którą znajdziemy na samym końcu płyty. A Shadow Called Danger to co prawda zdecydowanie płyta w klimatach retro, ale bardzo udana. Brzmi przyjemnie, vintage’owo, ale wcale nie jest muzycznie oczywista.
Płyty można posłuchać na profilu wydawcy na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz