Z holenderską formacją No Man’s Valley po raz pierwszy zetknąłem się w 2019 roku, gdy wydali swój drugi album, Outside the Dream. Płyta zaintrygowała mnie okładką, na której było… wszystko, ale jeszcze bardziej zaciekawiła znakomitą, klimatyczną muzyką, łączącą w sobie klimaty psychodelii, mrocznego bluesa i rocka garażowego. I od tamtej pory nic nowego panowie nie wydali. Jak się zebrali do tworzenia nowej muzyki, plany pokrzyżowała im pandemia. Gdy mieli już sporo materiału, nagle zezwolono na granie koncertów, więc – co zrozumiałe – skorzystali z okazji, by wrócić na scenę. W efekcie prace nad nowym wydawnictwem trwały etapami przez kilka lat, niektóre utwory wyleciały z płyty, inne trafiły na nią już na późnym etapie prac. W zasadzie w pewnym sensie mamy tu dwie osobne EP-ki tworzące jedną całość. Pierwsza powstawała w trakcie lockdownów, składa się z sześciu krótkich numerów i jest zatytułowana Chrononaut Cocktailbar, zaś druga to jeden, stworzony już wspólnie ponad osiemnastominutowy numer zatytułowany Flight of the Sloths.
Być może dzięki temu, że ta płyta powstawać musiała tak długo i w różnych warunkach, jest tak różnorodna muzycznie. Początek jest zdecydowanie w klimatach psychodeliczno/garażowych. Chrononaut Cocktailbar to w zasadzie coś w rodzaju intra, przedstawienia się przez zespół słuchaczom, bo ten numer trwa niespełna dwie minuty i można uznać, że jest w pewnym sensie przedsmakiem klimatu z utworu Love. Mamy tu sporo luzu i brzmień, które faktycznie moglibyśmy utożsamiać z jakimś niezłym lokalem. W Love z kolei ewidentnie słyszymy echa rocka garażowego późnych lat 60. Jest dynamicznie, efektownie i dość głośno. To ten typ utworu, który mógłby się znaleźć na soundtracku do którejś z części Austina Powersa. Lata 60. na pełnej.
W zupełnie inne rejony zmierzamy w kolejnych minutach tej płyty, bo po Love klimat zmienia nam się diametralnie. Wciąż jest zdecydowanie vintage’owo, ale już dużo spokojniej, bardziej klimatycznie, tajemniczo, a momentami wręcz mrocznie. Kolejne dwa utwory to chyba moje dwie ulubione kompozycje z tej płyty. Creepoid Blues ma tak obłędny, mroczny klimat, że nie sposób nie zakochać się w tym kawałku. Z miejsca przywodzi mi na myśl spokojniejsze numery Grusom czy Graveyard, nie mówiąc już o powolnych, kapitalnie bujających kompozycjach The Doors. Te porównania do Doorsów czy także Nicka Cave’a muszą się zresztą ponownie pojawić (pisałem już o tym przy okazji płyty poprzedniej), bo niski, ciepły głos Jaspera Hesselinka naturalnie kieruje nasze myśli właśnie w ich stronę. Już teraz jestem przekonany, że Creepoid Blues będzie jednym z moich ulubionych utworów 2024 roku. Aż chciałoby się, żeby trwał nieco dłużej. W podobnym klimacie pozostajemy jednak w Seeing Things. Buja to niesamowicie. Niby każdy instrument gra tu niezwykle oszczędnie, ale wszystkie błyszczą. Tę pierwszą część płyty uzupełniają jeszcze Shapeshifter – tu kapitalnie „chodzą” organy – oraz Orange Juice, który jest wręcz żywcem wzięty z jakiegoś zadymionego klubu, w którym starzy wyjadacze w oldschoolowych beretach i nadgryzionych czasem marynarkach wycinają na skrzypiącej scenie takie dźwięki, że każda część ciała słuchaczy w ciągu kilku sekund zaczyna się dostrajać do tych niemal tanecznych rytmów.
Zostaje już tylko jedna kompozycja, za to ta najdłuższa, trwająca niemal tyle, ile sześć wcześniejszych razem – Flight of the Sloths. Wiadomo, że taki leniwiec lecieć musi długo, bo zanim to się zbierze do lotu, przeleci, a potem wyląduje w tym swoim zwolnionym tempie… No to panowie też się nie spieszą. Od pierwszych sekund poruszają się niespiesznie, tworząc znakomity klimat, ale po kilku minutach czujemy, że powoli to wszystko zaczyna się rozkręcać, a nasze leniwce przyspieszają w locie. I tak nam kolejne minuty upływają na żonglerce natężeniem dźwięku. Raz jest bardziej spokojnie, innym razem instrumentaliści wchodzą na wyższe obroty, cały czas jednak jest cholernie klimatycznie, a całość wspaniale buja. I tak nam ten lot mija bez turbulencji, za to w świetnym nastroju, i ani się obejrzymy, ponad 18 minut muzyki już za nami.
Może i nagranie i wydanie tej płyty trwało wieki, ale przynajmniej po wysłuchaniu całości już kilka, a może i kilkanaście razy z pełnym przekonaniem stwierdzam, że warto było czekać, a zawieszona niezwykle wysoko przez poprzedni krążek poprzeczka została pokonana. Nie mam już żadnych wątpliwości, że No Man’s Valley to obecnie czołówka europejskiej sceny mrocznej, podszytej bluesem i rockiem garażowym psychodelii. Napiszę wprost – to musi być moja tegoroczna czołówka ulubionych płyt. Nie wiem, co jeszcze wyjdzie przez kolejne osiem i pół miesiąca, ale nie wyobrażam sobie, żeby pod koniec grudnia, gdy tradycyjnie będę ogłaszał całemu światu, co w mijającym roku podobało mi się w muzyce najbardziej, mogło ich zabraknąć na takiej liście.
Premiera: 19 kwietnia 2024 r.
Płyty będzie można zapewne posłuchać po jej premierze na profilu grupy na Bandcampie.
Poprzednie teksty o zespole:
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Beata.Swietna ,płyta. Po dwóch odsłuchach,oczarował, mnie klimat .Dawno nie trafiłam na płytę, w której każdy utwór, ma swoje.indywiduslne piękno.Juz wiem ,że to płyta jest w moim guście i jakby nagrana dla mnie.
OdpowiedzUsuń