Albumy coverowe z klasykami to rzecz z jednej strony dość bezpieczna, bo nagrywasz kawałki, które w zasadzie wszyscy znają, więc łatwiej z taką muzyką zostać w głowie słuchaczy już nawet po pierwszych odsłuchach. Z drugiej jednak strony może to być ryzykowne, bo jak tu dodać do takich numerów coś od siebie i z jednej strony nie kopiować tych legendarnych numerów 1:1, a z drugiej jednak nie robić rewolucji, której fani tych kawałków mogliby nie przełknąć. Odpowiedź jest w zasadzie prosta: należy znaleźć złoty środek. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać, ale mam wrażenie, że Slashowi i jego przyjaciołom wyszło to całkiem nieźle, bo mamy na tych numerach niewątpliwie Slashowy stempel, ale bez ryzyka wywołania u słuchaczy zawału czy niekontrolowanej złości i agresji.
Już pierwszy singiel zapowiadał naprawdę świetną zabawę przy odsłuchu całości. W Killing Floor z repertuaru Howlin’ Wolfa (jakżeby mogło zabraknąć jakiegoś jego utworu w takim zestawie?) jest dynamika, melodia, świetne brzmienie, a do tego harmonijka ustna Stevena Tylera i wokal Briana Johnsona, który dla niektórych słuchaczy może być nieco zaskakujący. Nie wszyscy bowiem wiedzą, że w AC/DC Brian śpiewa poniekąd trochę nienaturalnym dla siebie głosem. Tu słyszymy Johnsona z wokalem bardziej nawiązującym do tego, co robił choćby przed dołączeniem do wspomnianej legendarnej formacji. Znanych głosów (i nie tylko) mamy tu mnóstwo, pojawiają się w każdej przeróbce. Są to zarówno legendy podobnie jak Johnson w wieku już mocno emerytalnym, jak Billy F Gibbons (kapitalne, pełne groove’u wykonanie Hoochie Coochie Man), Paul Rodgers (dobrze znowu usłyszeć mającego ostatnimi czasy poważne problemy zdrowotne Paula, tu w Born Under a Bad Sign) czy Iggy Pop (śpiewa w Awful Dream Lightnin’ Hopkinsa i jest to numer zdecydowanie inny od całej reszty, dużo spokojniejszy i bardziej klimatyczny). Są artyści sporo młodsi od nich, ale też już o ugruntowanej od lat pozycji w świecie rocka, jak Chris Robinson (The Pusher z filmu Easy Rider otwierający album) czy Beth Hart (w Stormy Monday T-Bone Walkera).
Mamy tu też artystów, którzy wielką sławę w kręgach bluesa czy alt country zdobyli w ostatnich kilkunastu latach, jak Gary Clark Jr. (nieśmiertelne Crossroads Roberta Johnsona) czy Chris Stapleton (genialne Oh Well z repertuaru wczesnego Fleetwood Mac, wykonane zresztą w porywający sposób). Jest też i kilka niespodzianek osobowych. Dorothy to raczej mało znana u nas wokalistka zespołu o nazwie… Dorothy. Tash Neal to (musiałem to sprawdzić) jeden z założycieli grupy The London Souls. Pojawia się tu w większości kompozycji jako gitarzysta rytmiczny, ale ma też swoje pięć minut (a właściwie niemal siedem) w brawurowo wykonanym Livin’ for the City Steviego Wondera. Być może największą niespodzianką, jeśli chodzi o gości, jest Demi Lovato, którą kojarzymy raczej z innymi klimatami muzycznymi. Slash jednak wielokrotnie udowadniał, że nie ma absolutnie żadnych oporów przed współpracą z gwiazdami pop, więc w zasadzie nie powinno to nikogo dziwić. Demi zaśpiewała w Papa Was a Rollin’ Stone i nawet jeśli słyszałem ciekawsze wokalnie wykonania tego numeru, to wstydu na pewno nie ma, a sam kawałek zabrzmiał w takiej rockowej wersji naprawdę dobrze. Zestaw uzupełnia własny, instrumentalny numer Slasha – Metal Chestnut (czyżby odniesienie do brytyjskiego slangu, w którym słowo chestnut oznacza dowcip z brodą lub stary, zgrany miliony razy utwór muzyczny?).
Ani muzycznie, ani wokalnie nie ma się tu do czego przyczepić. To oczywiście znane nam od lat utwory i trudno powiedzieć, by koniecznie wymagały tego, by tchnięto w nie nowe życie, a i świat by się nie zawalił, gdybyśmy nigdy nie usłyszeli ich kolejnych wersji, bo większość z nich doczekała się kilkudziesięciu oficjalnie wydanych coverów, ale myślę, że Slash i reszta ekipy dobrze się bawili przy nagrywaniu tej płyty – i to słychać. Czują tę muzykę, potrafią dołożyć do tych doskonale znanych rzeczy pewne niuanse, dzięki którym przybijają na nich swoją charakterystyczną pieczątkę. Nie przeprowadzają muzycznej rewolucji, ale w niezwykle przyjemny sposób przypominają nam o tym, jak wielkim bogactwem muzycznym dysponujemy, gdy sięgamy po wielkie klasyki sprzed kilkudziesięciu lat. Świetnie mi się słucha tej płyty, nie da się ukryć, że znacznie lepiej niż ostatnich albumów Slasha z Mylesem i Konspiratorami. I nie jest to chyba wyłącznie kwestia znajomości tych utworów i ich legendarności. Mam przeczucie, że Orgy of the Damned to album, który znakomicie sprawdzi się w samochodzie. Zamierzam to już wkrótce sprawdzić.
Premiera: 17 maja 2024 r.
Poprzednie teksty o wykonawcy:
Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators - World on Fire [2014]
Slash feat. Myles Kennedy & The Conspirators - Living the Dream [2018]
--
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Już słyszałam, fragment ,na Twojej audycji.Bardzo fajnie zrobiona płyta.A,powyższy tekst ,zachęca do zagłębienia się w te utwory.Dziekuje ,przeczytane z zaciekawieniem i tradycyjnie pogłębieniem muzycznej wiedzy.
OdpowiedzUsuń