Nie da się podejść do tej płyty bez kontekstu historycznego. Tamte tereny to przecież kolebka amerykańskiej muzyki. Muscle Shoals leży nad rzeką Tennessee, nieopodal Nashville i Memphis. Można powiedzieć, że w pewnym sensie to tam się wszystko zaczęło. Ściany studiów FAME i Muscle Shoals były świadkami początków karier Arethy Franklin, Wilsona Picketta czy Etty James, nagrywali tam też choćby Cher, Stonesi, Lynyrd Skynyrd czy Dylan. Nie będzie przesady w tym, że te miejsca to amerykańskie odpowiedniki londyńskiego studia Abbey Road, jeśli chodzi o to, jak gigantyczną rolę odegrały w historii muzyki XX wieku. „Tam naprawdę czuć rockandrollową magię. Od pierwszych zagranych przez nas dźwięków miałem ciarki. To było jedno z naszych najwspanialszych doświadczeń jeśli chodzi o nagrywanie płyt”, mówi wokalista i gitarzysta Pablo van de Poel. I to słychać na tej płycie. Bo ta magia i historia tych miejsc w połączeniu z muzyką graną przez DeWolff i ich podejściem do tych dźwięków, musiały przynieść jak zwykle świetny efekt.
Wspomniałem już, że te kolejne płyty zespołu mają nieco inny charakter. Płyta poprzednia była chyba trochę bardziej zróżnicowana muzycznie, może momentami odważniejsza. Tu z kolei idziemy mocniej w klimat amerykańskiego południa, ale to też się sprawdza. Nawet jeśli najlepsze kompozycje według mnie nie są aż tak znakomite jak najlepsze rzeczy z Love, Death & In Between, to płytę jako całość i tak muszę oceniać wysoko. Przez tych 50 minut i 12 kompozycji naprawdę przenosimy się na amerykańskie południe. Już po kapitalnym dwupaku otwierającym płytę – In Love i Natural Woman – jestem całkowicie kupiony, zapach bożonarodzeniowych potraw ustępuje w mojej świadomości specjałom kulinarnym zwanym soul food, a przy uchu słyszę bzyczenie komarów panoszących się na podmokłych terenach rzecznych delt i bagien. Inne dźwięki są już na szczęście przyjaźniejsze. Rzut oka na playlistę: zespół postawił tym razem na prostotę i utwory naprawdę rzadko przekraczają nawet cztery minuty. Jest za to cholernie chwytliwie, a jednocześnie cudownie klasycznie w brzmieniu. To porywający, zagrany na niesamowitym luzie rock ‘n’ roll ze sporą domieszką elementów funku, soulu i R&B. Utrzymujemy się głównie w tempie dość dynamicznym, choć nie autostradowym, a wyjątek w pierwszej fazie płyty stanowi spokojne, przyjemnie bujające Let’s Stay Together.
Na poprzednim wydawnictwie panowie aż ponad 16 minut składali hołd tajemniczej Rosicie. Tym razem szekspirowsko mamy Ophelię, choć w wydaniu znacznie krótszym, za to niezwykle dynamicznym i wręcz przebojowym. Nieco knajpiane klimaty mamy w Hard to Make a Buck i Book of Life. Szkło, dym, podejrzane towarzystwo w szykownych garniturach i kapeluszach, półmrok. Kapitalnie można się wkręcić w klimat Winner (When It Comes to Losing). Jakbym słuchał koncertowych improwizacji Doorsów. Aż szkoda, że nie pociągnęli tego trochę dłużej. Też dość doorsowo (choć tu raczej w wydaniu z okolic płyty L.A. Woman) jest w Fools & Horses. Nic w sumie dziwnego, przecież i oni – choć z Kalifornii – mocno inspirowali się muzyką Południa. Czas na zdecydowanie najdłuższy numer na płycie – ośmiominutowe Snowbird. Tu w końcu dali sobie miejsce i czas na rozwinięcie różnych motywów, nie ma niedosytu, że zwijają zabawki zbyt wcześnie. I jak przystało na tak długą kompozycję w ich wykonaniu, mamy tu i fragmenty nieco dynamiczniejsze, i – może nawet przede wszystkim – sporo budowania klimatu bez zbędnego pośpiechu na zapętlonych, momentami niemal jazzowych motywach. I jakby tak na tej płycie jeszcze chociaż z raz pozwolili sobie na taki luz i improwizację… Nie będę jednak narzekał. Tym bardziej, że na koniec dostajemy jeszcze drugi z pięknie bujających snujów na tej płycie, Ships in the Night – trochę w klimacie Queen of Space and Time genialnie kończącego płytę poprzednią, choć z rozwinięciem bardziej w stronę funku/R&B. Z Muscle Shoals żegnamy się nietypowo – minutową ścieżką z odgłosami cykad, które zapewne towarzyszyły muzykom DeWolff wieczorami w Alabamie.
Nie ukrywam, że gdyby ktoś wprost spytał czy wolę Muscle Shoals, czy płytę poprzednią, bez chwili wahania wskazałbym na Love, Death & In Between. To jednak wcale nie znaczy, że Muscle Shoals nie jest znakomitym krążkiem. Holendrzy znowu stworzyli na swojej płycie piękny, ciepły klimat. Ponownie pokazali, że są wszechstronnymi muzykami, którzy potrafią grać przebojowo, a przy tym znakomicie przywoływać brzmienia z czasów, których nie mają przecież żadnego prawa pamiętać. W tym nie ma ani odrobiny sztuczności. Oni to czują. Ja czuję, że oni to czują. Jestem też przekonany, że nowe utwory znakomicie sprawdzą się na żywo, bo DeWolff to obecnie obok Rival Sons mój ulubiony koncertowy zespół. W Polsce nie ma co się ich spodziewać, ale jeśli będziecie mieli okazję zajrzeć na ich koncert np. do Niemiec, Holandii czy na Wyspy Brytyjskie, nie wahajcie się ani chwili.
Premiera: 6 grudnia 2024 r.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
Poprzednie wpisy o zespole:
Love, Death & In Between [2023]
---
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz