Inaugurowałem istnienie tego
bloga tekstem o płycie Great Western Valkyrie
– moim ulubionym albumie Rival Sons i wciąż najlepszej według mnie płycie
wydanej w XXI wieku. Właściwie to chęć podzielenia się entuzjazmem związanym z
tamtym wydawnictwem była jednym z powodów, że dałem się w końcu namówić na
założenie bloga, choć broniłem się przed takim krokiem ładnych kilka lat.
Dzisiaj, cztery i pół roku oraz dwie płyty Rival Sons później, przerywam
blogową hibernację dla najnowszego albumu jednego z moich dwóch ulubionych
obecnie zespołów na scenie rockowej.
Bałem się tej płyty. Bałem się
jak cholera. Skąd się wziął ten strach? No cóż, grupa po siedmiu latach
wydawania muzyki w Earache przeniosła się do wielkiej wytwórni. Choć
bezpośrednim wydawcą jest Low Country Sound, czyli mały label założony i prowadzony
przez „szóstego Syna”, producenta wszystkich płyt grupy, Dave’a Cobba, należy
on do Elektry, czyli wydawcy wielkiego i niezwykle zasłużonego. A wielcy i
zasłużeni wydawcy chcą przebojów, wysokiej sprzedaży i wielkiej popularności
grup, w które inwestują. Zeszły rok przyniósł kilka rozczarowań w przypadku
świetnie zapowiadających się zespołów z podobnej muzycznej półki, które
niestety zechciały za bardzo przebić się do mainstreamu i znacznie uprościły i „upopowiły”
swoją twórczość. Teoretycznie wiedziałem, że przecież Rival Sons są od nich
dużo bardziej doświadczeni i raczej nie dadzą na sobie wymóc złagodzenia i
wygładzenia brzmienia, ale pewien niepokój jednak się tlił. Tym bardziej, że
pierwszy singiel – Do Your Worst –
niestety zdawał się potwierdzać moje obawy. Niby brzmiało to w porządku, ale
refren był tak oderwany od reszty utworu i tak nachalnie przebojowy, że
zgrzytało mi to okrutnie od pierwszego odsłuchu. Back in the Woods, wydane jako drugi utwór zapowiadający płytę,
poprawiło sytuację jedynie nieznacznie. I to był ten moment, kiedy pogodziłem
się z tym, że może to nie być moja płyta roku. Na szczęście później było już
tylko lepiej.
Singiel trzeci wlał w moje
fanowskie serce sporo nadziei, bo kompozycja tytułowa okazała się znakomitym
numerem nieco w stylu Zeppelinowej „Trójki”. Brzmienie oparte w dużej mierze na
gitarze akustycznej, fantastyczny, klimatyczny wstęp, refren zapadający w
pamięć, ale nie wpadający w melodyjny banał, kapitalne perkusyjne wypełnienia,
świetny „elektryk”, jak zawsze pełen pasji głos Jaya Buchanana, który drzeć się
potrafi, ale tu śpiewa dużo spokojniej, oszczędniej. Wyszło znakomicie. To
zdecydowanie jedna z moich ulubionych kompozycji na płycie. Dobrą passę
podtrzymał czwarty utwór opublikowany przed premierą krążla – Look Away. Także bazujący na brzmieniach
akustycznych, klimatem w początkowej fazie zahaczający o psychodeliczny folk,
potem zaś – w części elektrycznej – kapitalnie łączący ciężar ze znakomitą
melodią refrenu. Klasyczne Rival Sons.
Wyszło zatem przedpremierowo
takie „fifty-fifty”. Z całą płytą jest na szczęście jednak lepiej. Co prawda
początek mnie nie zachwyca, bo tam właśnie mamy dwa pierwsze single,
przedzielone w dodatku numerem Sugar on
the Bone, który również mnie nie powalił (trochę zbyt dużo łomotu i w sumie
nigdzie to nie prowadzi), ale po pierwsze te trzy początkowe kompozycje są
najkrótsze na płycie, a po drugie tuż po nich całość nagle wchodzi na dużo
wyższy poziom począwszy od wspomnianych singli numer cztery i trzy. W dodatku
prędko z tego niezwykle wysokiego poziomu nie schodzi, bo kolejny utwór – Too Bad – to najlepsza rzecz na tej
płycie i czołówka w dyskografii tej formacji. Sabbathowski riff, który
natychmiast zostaje w głowie, gęstość, ciężar, intensywność, moc, a do tego
fantastyczna melodia, no i naturalnie mistrzowskie wykonanie. Gdyby ktoś poprosił
mnie o zrobienie krótkiej składanki pokazowej, której celem miałoby być
zachwycenie potencjalnego nowego słuchacza Rival Sons, albo przekonanie durn
malkontenta, który twierdzi, że pod koniec drugiej dekady XXI wieku nikt nie gra
dobrego rocka, wybrałbym ten utwór. Stood
by Me nie jest już może kompozycją tego kalibru i o takim ciężarze
gatunkowym, ale to świetny numer na luzie w stylu Good Things, który fani zespołu na pewno pokochają.
Płyta na moment traci nieco impet
przy kolejnych trzech numerach. O ile środkowy – All Directions – znakomicie się rozkręca i po dość spokojnym i
niepozornym początku aż kipi intensywnością pod sam koniec, o tyle w Imperial Joy mimo niezłych motywów
dominuje chaos, a End of Forever, choć
proponuje w dorobku Rival Sons coś nowego brzmieniowo, nie jest chyba
najbardziej udanym eksperymentem w historii zespołu. Ta ostatnia z trzech
wspomnianych kompozycji ma jednak potencjał przekonania mnie do siebie, zwłaszcza
kontrastem brzmieniowym i przyjemnymi „orientalizmami” gitarowymi. Na szczęście
samo zakończenie płyty znowu oferuje coś niezwykłego, nietuzinkowego i po
prostu nowego. Ostatnie kompozycje na płytach Rival Sons zawsze różniły się od
reszty na danym krążku. Tak jest w zasadzie już od płyty debiutanckiej, a już
na pewno od Pressure and Time. To za
każdym razem były albo numery dłuższe i bardziej złożone na płytach zdominowanych
przez szybkie strzały, albo wręcz przeciwnie – kawałki akustyczne i proste na
albumach, na których rządziło mocniejsze brzmienie. Czasami też zespół nieco
odważniej brnął w eksperymenty brzmieniowe na sam koniec płyty. Tu zespół
proponuje nam rockowe gospel w postaci Shooting
Stars. Po pierwszych odsłuchach nie miałem pojęcia, co myśleć o tej
rivalowej wariacji na temat Zegarmistrza
światła, ale w pewnym momencie w końcu coś między nami zaiskrzyło. Jeśli
ktoś potrafi spokojnie wysiedzieć przy tym numerze i nie śpiewać z zespołem lub
nie wykonywać mniej lub bardziej skoordynowanych ruchów biodrami i kończynami,
to gratuluję. Ja nie potrafię. Fantastyczne zakończenie płyty, które musi
zapewnić jej dodatkowe punkty za pozostawienie świetnego wrażenia po skończonym
odsłuchu.
To nie będzie moja ulubiona płyta
Rival Sons. Nie będzie jej nawet w czołowej trójce. Ale to głównie „wina”
kapitalnej konkurencji. Chyba mam po prostu zbyt wygórowane oczekiwania w
stosunku do tych najbliższych mi formacji. Ale powoli godzę się chyba z tym, że
być może ten zespół już nigdy nie zachwyci mnie tak jak na Great Western Valkyrie. W końcu ile razy można nagrywać moją
ulubioną płytę XXI wieku? Od Riverside – drugiej formacji z mojego obecnego
rockowego topu – też nie wymagam już, żeby zachwycali mnie za każdym razem jak
przy ADHD. Podobnie jak – przechodząc
do klasyków sceny rockowej – nie spodziewam się kolejnej płyty rangi Ten od Pearl Jamu. Ale jestem przekonany
w każdym z tych trzech przypadków, że kolejne płyty nigdy nie zejdą poniżej
pewnego – bardzo wysokiego – poziomu. Feral
Roots to potwierdza. To nie jest album wybitny, ale wciąż jest to poziom
dla większości współczesnej sceny rockowej nieosiągalny. Wróćmy jeszcze na
moment do mojego pierwszego tekstu na tym blogu. Wciąż podtrzymuję to, co wtedy
napisałem. Za 15 lat spodziewam się zespołu wśród nominowanych do Rock and Roll
Hall of Fame. Nie widzę wśród współczesnych rockowych i rockandrollowych
formacji ze stażem do dziesięciu lat żadnej innej, która zasługiwałaby na to
miano. Mimo znakomitej sceny retrorockowej zarówno w Europie, jak i w Ameryce
Północnej oraz Australii, Rival Sons wciąż są daleko z przodu – nie tylko
dlatego, że kapitalnie przenoszą nas w dawne czasy, gdy ludzie podobno walczyli
z dinoz… hmm no może nie w aż tak dawne, ale dość jednak z naszej perspektywy
odległe, lecz także robią to wszystko po swojemu, wykraczając daleko poza
strefę retro. To grupa z własnym stylem. To po prostu obecnie najlepszy rockowy/rockandrollowy
zespół na świecie.
1. Do Your Worst (3:30)
2. Sugar on the Bone (3:02)
3. Back in the Woods (3:32)
4. Look Away (5:19)
5. Feral Roots (5:55)
6. Too Bad (4:44)
7. Stood by Me (4:05)
8. Imperial Joy (4:09)
9. All Directions (4:29)
10. End of Forever (3:52)
11. Shooting Stars (4:20)
--
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
No proszę... jaki soczysty tekst :-)
OdpowiedzUsuńA ja odważę się być durn... malkontentem, który równie śmiało jak Bizon swoje przekonania, będzie twierdził, że pod koniec drugiej dekady XX wieku nikt nie grał dobrego rocka!
:-))
Mam za sobą 4 przesłuchania od czasu premiery płyty i zdanie mam już wyrobione. Niestety płyta nie zachwyca w całości,ani nawet w połowie. Zachwyca tylko w jednej jedenastej...Too Bad - bo o tym utworze mowa daje namiastkę tego jaka ta płyta powinna być. Nie podzielam Twojej opinii co do Look Away ani utworu tytułowego. Są po prostu OK ale to chyba zbyt mało jak na ten zespół prawda? Czegoś więcej wymagamy od Rival Sons. Chciało by się kolejnego Great Western Valkyrie ale jakże daleko do tego albumu. Najbardziej mi podeszły 4 kompozycje obok już wspomnianego: Back in the Woods, Stood By Me,Imperial Joy,All Directions. Pozostałe już raczej nie mają szansy pokazać się z lepszej strony.Powtórzę po raz kolejny - to nie jest zła płyta tylko niezła- tak w skali 6+/10. Daleko mi do zachwytów, ale ja fanem Rival Sons nigdy nie byłem (no może malutkim jak poznałem Great Western Valkyrie :).
OdpowiedzUsuńDla mnie ta płyta jest wspaniała. End of forever urzekł mnie od pierwszego odsłuchania i tak już pozostało. Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale to brzmienie, zarowno spokojniejsze momenty, jak i jazgot tworzą jakiś taki nostalgiczny klimat, który mi po prostu pasuje. Gorąco polecam.
OdpowiedzUsuńJak to tłumaczyć - proste to nie jest - fizyka kwantowa. Bóg jest muzyką w/g Michu Kaku. W każdym z nas jest cząstka Boga, ale drga nieco inaczej. Czasem to drganie wchodzi w harmonię z innymi drganiami.
UsuńDla mnie płyta fenomenalna materiał na najwyższym poziomie ...co z tego jak cd jest tak zpaprana ze płyty nie da się słuchać na sprzęcie lepszym od jamnika z bazaru ... uszy wiedzą ..jeśli ktoś obejrzał filmik Loudness war wie o czym mówię. Czekam na vinyl rip.pozdro
OdpowiedzUsuń