piątek, 17 czerwca 2016

Samaris - Black Lights [2016]



Samaris to jedna z najniezwyklejszych grup w orbicie moich muzycznych zainteresowań. Pochodzą z Islandii, z rockiem nie mają absolutnie nic wspólnego, zaś poznałem ich kompletnie przez przypadek, gdy buszowałem wśród regałów z płytami w małym muzycznym sklepie w stolicy Islandii. Okazało się, że kilka tygodni wcześniej zrobili furorę podczas największego muzycznego święta na wyspie wulkanów – festiwalu Iceland Airwaves. I tak ta moja muzyczna znajomość z formacją trojga młodych ludzi trwa już niemal cztery lata, co jest dość dziwne, bo grupa gra muzykę bardzo trudną do sklasyfikowania, ale z pewnością jeszcze trudniejszą do skojarzenia ze mną i moimi muzycznymi gustami. Bardzo ogólnie napisałbym, że to art pop, ale sporo tam klimatów ambientowych, elektronicznych, folkowych, a to wszystko z dodatkiem bardzo charakterystycznego, delikatnego wokalu Jófriður Ákadóttir oraz klarnetu, na którym gra druga z pań w grupie – Áslaug Rún Magnúsdóttir. Jedyny męski rodzynek w Samaris – Þórður Kári Steinþórsson – odpowiada za elektronikę. Nie napiszę, że razem tworzą mieszankę wybuchową, bo wybuchów tu nie ma. Jest za to fantastyczny, niecodzienny, bardzo islandzki klimat. Muzyka elfów XXI wieku.

Trudno tu wyróżniać poszczególne utwory, bo płyty Black Lights słucha się jak jednej całości, czasem nawet trudno zarejestrować zmianę kompozycji, i to mimo że nie ma tu klasycznego łączenia utworów w jednolite bloki. Na całym albumie dominuje chłodny, tajemniczy, bardzo subtelny klimat, tak charakterystyczny dla wielu popowych wykonawców z Islandii. Jest to muzyka intrygująca i nieoczywista, mocno podszyta elektroniką, ale używaną ze smakiem. Klarnet i delikatny głos nadają jej „ludzkie” cechy i ta mieszanka sprawdza się po raz kolejny bardzo dobrze. Jeśli mam wyróżnić konkretne kompozycję, to zwrócę uwagę na otwierające album Wanted 2 Say, w którym można doszukać się echa synthpopu lat 80., na wpadające w ucho Black Lights, które momentami kojarzy mi się klimatem z ostatnią płytą Bowiego, czy na urzekające delikatnym pięknem i gracją T4ngled. O wymienieniu tych, a nie innych kompozycji, decydują jednak szczegóły, bo tej czterdziestojednominutowej płyty naprawdę słucha się jak jednego długiego numeru. Bardzo przyjemnego numeru – dodam. Tylko trochę brakuje mi tu jakiejś kompozycji, która zdecydowanie by się wyróżniła. Czegoś, co powaliłoby mnie od pierwszych sekund, co przy przywołaniu w pamięci tego albumu za kilka lat od razu zmuszałoby do przypomnienia sobie: „No tak, tam był taki świetny kawałek zatytułowany …”. Mam wrażenie, że takiej kompozycji na Black Lights nie ma, ale być może objawi się ona dopiero po kolejnych kilkunastu przesłuchaniach całości.

Black Lights to płyta, którą trudno mi jednoznacznie ocenić, bo czasami to, co jest jej zaletą, może być też wadą. I bądź tu człowieku mądry. Albumu słucha się jak jednej całości. Wszystko jest bardzo spójne, jak już raz damy się ponieść klimatowi tego wydawnictwa, to jest on z nami do ostatniej sekundy odsłuchu. Ale z drugiej strony z tej całości trudno wyłowić momenty zdecydowanie najlepsze, takie, które natychmiast powalałyby klimatem czy rozwiązaniami aranżacyjnymi. Nie ma tu utworu tak porażającego pięknem od pierwszego przesłuchania, jak Stofnar Falla, które niespełna cztery lata temu usłyszane we wspomnianym sklepie płytowym w Reykjaviku skłoniło mnie do zapoznania się z całą świeżo wydaną EP-ką kompletnie nieznanego mi wtedy zespołu. Albumu słucha się bardzo dobrze i ten jednolity klimat jest niezwykle przyjemny dla ucha, ale nie mam tych ciar, które za każdym razem towarzyszą odsłuchowi utworu tytułowego ze Stofnar Falla. Nic to jednak – Black Lights potwierdza, że ta młoda islandzka formacja potrafi kapitalnie czarować dźwiękiem i jest jednym z ciekawszych przedstawicieli europejskiej sceny art pop. Warto zapamiętać tę nazwę, bo oni jeszcze tak czarować mogą przez lata.

2 komentarze:

  1. Zachęcony sięgnę po płytę, choć przyznaję, że jak tylko trafiam na termin "ambient" to rezerwa się załącza i ochota na słuchanie w poważnych tarapatach się znajduje...
    Dobrą wiadomością jest, że mamy szansę na Opeth w tym roku.
    Na płyty tego zespołu czekam z wyjątkowymi uczuciami: od lat 25 notują z płyty na płytę niesamowity postęp, nie powtarzając się i rosnąc muzycznie w tempie niemożebnym. Każda kolejna przynosi duże zmiany i wyłącznie bardzo dobre. Nic słabego, nic odwalonego a kierunek dla mnie rewelacyjny! Chyba wszyscy znają ten dreszcz oczekiwania na kolejne dzieło... W ich przypadku nie zawiodłem się - jak dotąd.

    OdpowiedzUsuń
  2. Posłuchałem.
    Gdyby nie automat pukającodźwięczący to klimat byłby ujmujący. Pani bardzo przypomina Björk, jeśli islandzkie klimaty to właśnie to, to ja tę melodykę i artykulację kupuję, ale bez ambientowych dodatków.

    OdpowiedzUsuń