piątek, 23 września 2016

Marillion - F.E.A.R. [2016]



Do momentu, w którym dostałem wiadomość o możliwości przeprowadzenia wywiadu z grupą Marillion w związku z odwiedzinami muzyków w Warszawie w ramach press touru, jakoś niespecjalnie interesowałem się nową płytą grupy. Wiedziałem, że ma się ukazać, słyszałem pierwsze nagranie, które oficjalnie zostało udostępnione słuchaczom i stacjom radiowym (nie czułem się powalony), ale entuzjazmu we mnie jakoś nie było. Prędzej czy później sięgnąłbym po ten krążek , przesłuchałbym go kilka razy i pewnie napisał tu parę słów, ale płyta ta zdecydowanie nie byłaby na szczycie priorytetów blogowych. Jednak przed rozmową z zespołem wypadałoby się przygotować, żeby móc o tym nowym krążku porozmawiać i nie pytać o Kayleigh oraz o to, co myślą o polskiej publiczności (moja ulubiona pozycja z listy najbardziej żenujących pytań, jakie można zadać w trakcie wywiadu z muzykiem). I choć początki mojej znajomości z F.E.A.R. nie należały do najłatwiejszych, po niemal tygodniu i ładnych paru odsłuchach całości mogę stwierdzić, że jednak udało im się przekonać mnie do tego nowego wydawnictwa.

Trzon płyty stanowią oczywiście trzy kilkunastominutowe kolosy. Można by kłócić się, czy na pewno każdy z tych utworów musiał koniecznie być aż tak długi i czy czasem momentami panowie nie przeciągają tych numerów nieco na siłę, ale skoro uznali, że te historie wymagają aż tyle przestrzeni, by dobrze je opowiedzieć, to wypada się z tym osądem zgodzić. El Dorado powala przede wszystkim kapitalnym, nieco mrocznym klimatem, świetnym brzmieniem instrumentów klawiszowych, które tak naprawdę prowadzą cały ten numer, oraz fantastycznie rozkręcającą się częścią czwartą, zatytułowaną F E A R. Co ważne – i dotyczy to w zasadzie całej płyty – wokal Steve’a Hogartha naprawdę robi tu wrażenie. To fajny gość, ale jakoś nigdy nie byłem w stanie zachwycać się na dłuższą metę jego pomysłem na śpiewanie. No po prostu nie biorą mnie te jego nieco histeryczne zaśpiewy i nic na to nie poradzę. Ale w tym numerze, jak i na całej płycie, jest ich jakby mniej. Całość jest bardziej klimatyczna, stonowana, bez wybuchów. To dobry pomysł. Dziewiętnastominutowe The Leavers to moja ulubiona kompozycja na płycie – zwłaszcza jej trzy pierwsze części. Fantastyczny początek zdominowany przez żywe brzmienia klawiszy i ksylofonu wyrywa z tego nieco posępnego nastroju, który dominuje na krążku. Końcówka fragmentu zatytułowanego Vapour Trails in the Sky klimatem przywodzi mi na myśl nagrania Lunatic Soul. Jest oszczędnie, ale bardzo klimatycznie i świeżo. W części The Jumble of Days w końcu na pierwszy plan wysuwa się gitara Steve’a Rothery’ego. Mniej jej na tym albumie niż zwykle, przynajmniej z przodu miksu. Czy to dobrze? Na pewno jest to jakaś odmiana. O tym, że to gitarzysta genialny, nie trzeba nikogo przekonywać, więc może dobrze się stało, że dla odmiany na tym albumie jest dłuższymi fragmentami na dalszym planie, schowany z instrumentami klawiszowymi. Zawsze to szansa na nieco inne podejście do twórczości grupy.

autorzy płyty z autorem tekstu



Ostatnim z długensów jest The New Kings – pierwszy utwór, który poznaliśmy. I według mnie… no może „najsłabszy” to złe słowo, ale najmniej ciekawy, bo zbyt przewidywalny. Po pierwszym odsłuchu miałem wrażenie, że niby wszystko przyjemnie płynie, że jest po prostu ładnie, ale wszystko to już słyszałem w innych długich kompozycjach grupy z ostatniego ćwierćwiecza. I zdania nie zmieniam, choć muszę przyznać, że pomysł, by słowa „fuck everyone and run” – czyli rozwinięcie tytułowego skrótu – śpiewać delikatnym falsetem, a nie wykrzyczeć je ile sił w gardle, był kapitalny. Taki kontrast czyni przesłanie jeszcze mocniejszym. To zresztą bardzo mocna płyta w warstwie tekstowej. Tak musiało być. Spośród wszystkich albumów Marillion to właśnie ten album jest najbardziej nasycony tematyką społeczną, polityczną i religijną. Oczywiście to nie pierwszyzna dla tej grupy, ale muzycy Marillion chyba nigdy nie wchodzili w ten temat na taką skalę. Nic dziwnego, czasy mamy, jakie mamy. Sprawa uchodźców (Steve Hogarth w trakcie wywiadów zwracał uwagę na dramat ludzi de facto uwięzionych w obozie w Calais), wojny na tle religijnym, planowane wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej – ostatnie lata dały autorom tekstów, którzy lubią tego typu tematykę, olbrzymie pole do popisu. Co ciekawe, wiele z tych tekstów powstało nie w ostatnich miesiącach, a dwa czy trzy lata temu. A wracając do The New Kings – moją uwagę w największym stopniu zwróciło kapitalne, gęste organowe tło w pierwszej części oraz fragment ostatni – Why Is Nothing Ever True – najbardziej dynamiczna, najgęstsza brzmieniowo część płyty, w także… chyba fragment najbardziej nawiązujący swoim klimatem do wczesnych krążków Marillion. Taki trzyipółminutowy powrót do przeszłości w bardzo dobrym stylu.

Oprócz trzech kolosów mamy też trzy numery krótsze, choć w zasadzie należałoby napisać – dwa i pół. Ostatni utwór ma bowiem niecałe dwie minuty, w dodatku jest to jakby epilog do The Leavers. Living in F E A R całkiem nieźle się rozkręca i pod koniec buja niemal gospelowym zaśpiewem, a White Paper – opowieść o starzeniu się i akceptowaniu tego procesu – to momentami nawet dość dynamiczna rzecz jak na ten album, choć należy wziąć pod uwagę to, że generalnie jest to krążek bardzo stonowany, więc w kontekście tej dynamiki konkurencji za bardzo nie było. I choć oba utwory są nieco przystępniejsze od reszty kompozycji – choćby z racji długości – trudno nazwać je kawałkami przyjaznymi stacjom radiowym. Na F.E.A.R. nie ma bowiem typowego singla, czegoś w rodzaju Don’t Hurt Yourself, The Uninvited Guest czy Man of a Thousand Faces, co natychmiast wpadałoby w ucho. Owszem – refren Living in F E A R jest dość chwytliwy, ale to raczej chwilowy przebłysk przebojowości.

Nie jestem wyznawcą Marillion. Nie łykam wszystkiego, co zespół zrobi, nie zachwycam się każdym niuansem w muzyce grupy. Przyznaję, że muzycznie dużo bliżej mi do klimatów, które grupa prezentowała na pierwszych czterech albumach z WiadomoKim na wokalu. Ale przyznaję też, że wśród moich ulubionych kompozycji Marillion są utwory nagrane już z h, mimo że – jak już pisałem – wielkim fanem jego wokalnych interpretacji nigdy nie byłem. Nie rzuciłem się zatem na ten nowy album z wielką nadzieją na… cokolwiek. Byłem przygotowany na to, że znajdę tu fragmenty, które bardzo mi się spodobają, ale całość pewnie trochę mnie wynudzi, zwłaszcza że płyta trwa niemal 70 minut, a to nigdy nie wróży dobrze w przypadku moich kontaktów z muzyką. I w zasadzie moje przewidywania w dużej części były trafne. Z tym wyjątkiem, że fragmentów, które mi się spodobały, jest więcej, niż sądziłem. Już przynajmniej kilka razy natknąłem się na opinię, że F.E.A.R. to najlepszy album tego wcielenia Marillion obok Brave i Marbles. Co prawda nie wszystkim płytom nagranym z Hogarthem poświęciłem tyle uwagi, co tej najnowszej, i stąd mój osąd może być nieco zaburzony, ale jestem skłonny przychylić się do tego zdania. To bardzo równa płyta. Może trochę zbyt długa, biorąc pod uwagę jej stonowany, dość ponury wydźwięk, ale mimo wszystko warta uwagi. Po sporo ponad 30 latach od debiutanckiej płyty i 27 od zmiany na kluczowym stanowisku wokalisty ten zespół wciąż ma coś do powiedzenia i jeśli zarówno wśród dziennikarzy muzycznych jak i fanów pojawiają się głosy, że to jeden z najbardziej udanych albumów w dorobku formacji, to na pewno głosów takich lekceważyć nie można, bo nie jest to chleb powszedni w przypadku muzyków z tak dużym stażem.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


17 komentarzy:

  1. Rzeczowo, wszechstronnie i sprawiedliwie opracowana recenzja. Brawo dla Autora za profesjonalizm! : )

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobrze napisane zgadzam się w zasadzie z większością

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie ma się co oszukiwać: przynudzają ostro...
    Nie miałem tyle siły, a obowiązku też (sic!) by słuchać wielokrotnie, dałem sobie spokój.
    Podpisałbym się pod tekstem oburącz gdyby nie tony grzecznościowe. Nie, ja jestem wściekły!
    Jestem wściekły na zmarnowany potencjał, bo każdy z tych muzyków go ma, a przynajmniej miał. Jeśli zmienili kurs po rozstaniu z Wiadomokim to przynajmniej niech by poziom zachowali, a tu niestety najlepiej nie jest...
    Z tak znakomitego początku nie wypada przechodzić do nudnego końca.
    Pojedyncze wyskoki a było ich przez te lata niezbyt wiele, świadczą, że rentierstwo z nich wychodzi i tyle. Szkoda...
    Już nie czekam na ich płyty z wypiekami na twarzy, inna sprawa, że morda zestarzała się solidnie i trudno o wypieki, będzie płyta - to będzie - a może jeszcze zagrają coś... Oby.
    Życzę im jak najlepiej, ale kopa w dupsko na zachętę, to każdemu z nich bym dał :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak sobie przeczytałem powyższą wypowiedź i za bardzo nie wiem o co w niej chodzi.

      Czy chodzi o to, że ostatnia płyta jest nudna i nie spełniająca wymagań?
      Czy może chodzi o to, że po odejściu Fisha Marillion nagrał niewiele dobrych rzeczy?
      A może chodzi o to, że skład z Hogarthem nie nagrał nic pokroju MC albo CaS?

      Zwłaszcza jeśli chodziłoby o tą drugą rzecz to ogólnie nie umiem sobie wyobrazić jak mocno się z tym nie zgadzam. Jeden taki "wyskok" (na ten przykład Neverland) jest warty z połowę tego co Marillion nagrał z Fishem. Żeby nie było, szanuję Rybę i uwielbiam, ale mimo wszystko: najjaśniejsze rzeczy z Fishem<<<najjaśniejsze rzeczy z Hogarthem.


      A co do F.E.A.R - na razie przesłuchałem w całości raz i ogólnie to jest dobrze. Nie ma sucharków jak na przedostatniej ich płycie, jest kilka momentów bardzo godnych. Może na razie jakoś niesamowicie się nie ekscytuję, ale wydaje mi się, że w ich całej dyskografii ta płyta to bardziej górna połówka niż dolna ;)

      Usuń
    2. Oj widać, że kolega ze starej szkoły: co poeta miał na myśli... ;-)
      Poeta miał na myśli co napisał ale na specjalne życzenie czytelnika wyjaśni:
      Pytanie 1 - tak, płyta jest nudna i w zakresie spełniania moich wymagań (średnica, kolor, zapach itp.) nie spełnia wymagań.
      Pytanie 2 - Tak, choć nie będę kruszył kopii o pojęcie "dobre rzeczy", w końcu każdy ma swój smak.
      Pytanie 3: Tak, zdecydowanie tak. Tak uważam.
      ""Po przeczytaniu zapoznaj się z treścią dołączoną do opakowania C2H5OH, bądź skonsultuj się z językoznawcą lub jęzorożercą, gdyż każdy tekst niewłaściwie stosowany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu”".

      Usuń
    3. To smutne jeżeli ktos po 30 latach nadal oczekuje MC albo CaS. To po prostu bardzo smutne.

      Usuń
    4. Nieco smutniejsze się wydaje, że czytanie ze zrozumieniem stało się takie trudne...

      Usuń
  4. Pewnie jestem w mniejszości ludzi chodzacych po tej planecie i choć uwielbiam Fisha( w szczególności za płyty solowe) to w przypadku Marillion jak sięgam na półkę z dyskografia zespołu to dziwnym trafem zawsze wyciagam plytę z Hogartem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Marillion z WiadomoKim uwielbiam. Pierwsze moje z nimi spotkanie to kaseta "Script For A Jesters Tears". Do dzisiaj większość tekstów znam na pamięć. Po zmianie wokalisty uwielbienie się skończyło. To nie tak, że jestem ortodoksyjnie przywiązany do tego pierwszego wokalisty i nic po za nim mnie nie interesuje i się nie liczy. Nie porzuciłem słuchania Genessis po odejściu Gabriela, Pink Floyd po odejściu Barretta itp. bo te zmiany przyniosły nowe ale ciągle znajdowałem w ich muzyce wiele interesującego. Stety czy niestety łkający, płaczliwy, ckliwy do bólu głos Hagartha kompletnie mi nie pasuje. Nie jestem w stanie słuchać go dłużej niż kwadrans. Ten rodzaj wokalistyki zdecydowanie mi nie leży. Jednocześnie zdaję sobie sprawę że gdyby nie on zespół nie byłby w tym samym miejscu w którym jest i to jemu zespół zawdzięcza to, że ma rzesze fanów na całym świecie i utrzymuje swoją wysoką pozycję w świecie rocka progresywnego. F.E.A.R. to kolejna płyta Marillion, która nie przekonała mnie do Hogartha.

    OdpowiedzUsuń
  6. Już mnie nużą te zachwyty nad Fishem, dla mnie najlepsze płyty Marillion to "Happiness is the Road" a potem Brave. FEAR słucham drugi raz, na razie nie chwyta. dam jeszcze ze 2 - 3 szanse, może coś zaskoczy.

    OdpowiedzUsuń
  7. Krotko. To doskonala plyta. Najlepszy utwor to The New Kings, "najslabszy" Living In Fear.
    Milego sluchania.

    OdpowiedzUsuń
  8. kupiłem plyte FEAR i uważam że album jest świetny polecam wszystkim którzy kochają taką muzyke

    OdpowiedzUsuń
  9. Hm...słucham właśnie na spotify nowej płyty Marillion. Słuchałem ich regularnie i maniakalnie do albumu Marbles, potem zwyczajnie mi się ich muzyka znudziła i przestałem śledzić losy zespołu. Pozytywne recenzje nowej płyty sprawiły, że zapuściłem FEAR ale niestety, jak dla mnie to masło maślane do potęgi n-tej. Płaczliwy śpiew Hogartha i monotonna gra sekcji rytmicznej sprawiły, że zamiast wpaść w świat muzyki Marillion wpadłem na pomysł zrobienia mocnego espresso. pozdrawiam fanów, dla was płyta zapewne jest wielką frajdą. Zazdroszczę wam.

    OdpowiedzUsuń
  10. Uwielbiam Marillion (z h), choć wybiórczo, do doskonałość ich utworów jest dość nierówno rozłożona, co zapewne wielu entuzjastów potwierdzi. Czekałam niecierpliwie na nową płytę, no i od ładnych kilku dni intensywnie ją... trawię. Góry i doliny, i choć bez dwóch zdań jest niebanalna, wciąż nie mogę ujednolicić opinii o tym krążku; uważam jednak, że strona wokalna jest jego najsłabszą. Póki co, staram się wdrożyć w teksty, które zawsze były jednym z czołowych atrybutów zespołu, słucham, gdy męża nie ma w domu... i czekam, aż zaskoczy, jak choćby w przypadku przedostatniej Anathemy... Ale przyszłoroczny polski Marillion Weekend - obowiązkowo!

    OdpowiedzUsuń
  11. A niech to.
    Pierwszy raz od katastrofy jaka była udziałem całego forum Queen pozwolę sobie na muzyczny komentarz. Zobaczę czy jeszcze potrafię ...

    F.E.A.R. no cóż. Mój dawny entuzjazm już wygasł, ale sentyment do Marillion został. W każdym razie oni dalej mają to "coś" tylko cholera jasna rozmieniają się na drobne. Pokazują to regularnie od ... chyba jednak CASa. Tak jakby nie znali umiaru i dążyli do tych przeklętych 60, 70 minut. Szkoda, bo każda z płyt Brave, Marbles, Happiness, Sounds czy właśnie F.E.A.R (celowo nie wymieniam Anoraknophobii bo ona jednak wymaga szczególnego podejśca, aczkolwiek paradoksalnie poza ostatnią płytą jest ... najrówniejsza) odpowiednio odchudzona byłaby doskonała (może z wyjątkiem Sounds). Nie inaczej jest tym razem. Doskonałe El Dorado i New Kings (naprawdę dziwię się powtarzającym opiniom o tym, że to The Leavers jest najlepsze) przeplecione trochę słabszą resztą płyty psuje cały pogląd na tę płytę. O doskonałości Rothery'ego i Kelly'ego nie ma co się rozwodzić. Hogarth jaki jest każdy słyszy (tym bardziej paradoksalne jest to, że najlepszy koncert jaki przeżyłem to ten w Warszawie przy FATALNEJ formie h), natomiast co do Pete'a i Ian'a to się nie wypowiem bo nie czuję się za grosz kompetentny. W każdym razie z pozostałych kompozycji odpowiednio uzbierane 15 minut spowodowałoby stworzenie GIGANTA. Niestety z wyjątkiem Happiness i Marbles (płyty cudowne ale zbyt rozciągnięte) oraz Brave (dosłownie dwa potworki pod postacią Paper Lies i Hard as Love) to jest ich najrówniejsza płyta. Tylko skondensowanie i ubicie masy uratowałoby ich od łatki "zdolni ale zbyt zachłanni (co do długości płyt)". A tak znów (mimo mojej do nich miłości) pozostaje niedosyt. Szkoda.

    A, i jeszcze jedno. Brawa dla h mimo iż dużo w swoim życiu tekstów już napisał - ciągle znajduje coś nowego i się po prostu nie powtarza.
    Marillion Weekend przed nami a więc ich zdecydowanie najlepsze oblicze. Życzę sobie i Wam powtórki z Warszawy (z troszkę lepszą formą wokalną h) i ...

    Would you want
    To have kids
    Growing up
    Into what's left of this?

    She shook her head,
    She said "Can't you see?
    The world is you
    The world is me."

    OdpowiedzUsuń
  12. Dziękuję za piękną recenzję.
    Dla mnie ta płyta jest cudowna. Ponieważ to prezent na gwiazdkę, to słucham od miesiąca w każdej wolnej chwili. Jeszcze mi się nie znudziła, a wręcz przeciwnie - za każdym odsłuchaniem jest piękniejsza. Ukłony dla h za pracę nad wokalem i dla całego zespołu za zdobycie nowych rejonów, za spójność utworów, które dla mnie układają się niczym puzzle.
    Wciąż słucham i rozpływam się. I obowiązkowo jestem na Marillion weekend w Łodzi. :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Powiem, że słucham zespołu od 1986 czyli od ponad 30 lat... Chodziłem wtedy jeszcze do technikum - teraz jestem OMC50...
    Cenię przede wszystkim zespół, który komponuje MUZKĘ - jak dla mnie po prostu piękną. Nie jest tak, że każda płyta powala...
    Ale FEAR obok Brave, Sound's i Misplaced to mój ukochany album zespołu.
    Starych albumów słucham generalnie jak "powrót do przeszłości" ale tak jak zmienia się świat, tak samo zmienia się zespół i ja sam. Daleko mi do fanatyzmu, po prostu kocham muzykę jako całość. Jakbym miał po 30 latach znów słuchać tego samego to lepiej sobie dać spokój ze słuchaniem w ogóle.
    Cieszę się, że ten album jest - byłem na 2 koncertach i "na żywca" jest po prostu super. 70 minut mnie nie nudzi ale przecież chodzi o to, żeby słuchać tego co się komu podoba - trudno walczyć o to, żeby odczucia wszystkich były jednakowe - są z definicji subiektywne.
    Nie ma co bić pianę, że "mój" Fish jest cacy a "twój" Steve jest be... albo na odwrót! Respect!

    OdpowiedzUsuń