Amerykańsko-niemiecko-włoski konglomerat
pod nazwą Mother Road pojawił się w mojej muzycznej rzeczywistości absolutnie
znikąd kilka miesięcy temu i kopnął w łeb dawką uderzeniową klasycznego hard
rocka. Długo zbierałem się do napisania o ich debiutanckim krążku Drive, bo to płyta z gatunku tych, o
których niełatwo mi się pisze. Co nowego można wymyślić w ramach tradycyjnej
muzyki hardrockowej opartej na głośnych gitarach i organach? Coś pewnie można,
ale mam wrażenie, że panom z Mother Road niekoniecznie o to chodziło. Całkiem
nieźle idzie im za to bazowanie na tym, co już wymyślone zostało.
Już pierwszy utwór na Drive przynosi zaskakujące odkrycie – Jørn
Lande nie jest jedynym na świecie zręcznym imitatorem Davida Coverdale’a! Keith
Slack (kilkanaście lat temu przez chwilę śpiewał w zespole Michaela Schenkera)
radzi sobie z podrabianiem tego wielkiego wokalisty także całkiem dobrze, a że
i cały numer The Sun Will Shine Again
utrzymany jest w klimacie dynamicznego gitarowo-organowego rocka przyprawionego
chwytliwym refrenem z potężnymi chórkami i mocnym rytmem, jak w pysk strzelił
mamy numer, który mógłby bez najmniejszego problemu znaleźć się na którejś z
ostatnich dwóch płyt Whitesnake. Utwór ten daje nam też zresztą całkiem niezłe
pojęcie o stylistyce, w której obracać będziemy się przez całe 51 minut tego
krążka. Z jednej strony w żadnym momencie albumu nie należy oczekiwać
niespodzianek, niecodziennych rozwiązań czy fascynujących „zwrotów sytuacji”, z
drugiej zaś – świetnie się tego słucha. Nawet jeśli refreny czasami są do
siebie niebezpiecznie podobne (You Drive
Me Crazy i Out of My Mind to lekkie przegięcie, zwłaszcza że oba są umieszczone na albumie obok siebie) i nie
grzeszą poezją wyższych lotów, to nie mogę powiedzieć, że mi to jakoś bardzo
przeszkadza. Może i uśmiechnę się czasem lekko ironicznie, licząc kolejne
„oły”, „uuuuuły”, „achy” i „bejbisy”, ale jako fan wspomnianego Coverdale’a,
nie powinienem chyba narzekać na jakość tekstów w gatunku czule zwanym cock
rockiem. Przyjemnie robi się we fragmentach spokojniejszych, jak w These Shoes, które brzmi niczym kawałek
Black Country Communion, ale zaśpiewany przez… no, sami wiecie kogo… Nie lubię
pisać recenzji, w których co chwilę porównuję zespół do innych wykonawców, ale
w tym przypadku po prostu się nie da. Nikt nie wmówi mi, że ten gość przy
mikrofonie nie robi tego specjalnie. I pewnie dla wielu osób będzie to
największa wada tej płyty, dla innych zaś największa jej zaleta. Ale też muszę
uczciwie przyznać, że gdyby nie dobra robota instrumentalistów, o kant kibla
można by rozbić te wokalne przebieranki. Najprzyjemniej oczywiście słucha się
klawiszowca i organisty Alessandra Del Vecchia, zresztą czy Hammondy brzmiały
kiedyś źle? Nawet dość sztampowe Dangerous
Highway nabiera kolorów dzięki temu brzmieniu, choć wstęp może nieco zbyt
„(nie)znajomy”.
Żeby jednak nie było, że wszędzie
tylko Whitesnake, na Drive znajdą się
dowody na to, że także twórczość Bad Company czy Thunder nie jest muzykom
Mother Road obca. W Dirty Little Secret
zahaczają nawet o klimaty AC/DC, choć klawisze w tle nie pozostawiają złudzeń,
że to nie nowe nagranie Australijczyków. W sumie może i szkoda, bo przynajmniej
byłby to jakiś powiew świeżości w ich do bólu nudnej i przewidywalnej
dyskografii. Świetnie brzmi niezwykle chwytliwe, sunące jak walec Blue Eyes, w którym gitara Chrisa Lyne’a
tworzy potężną ścianę dźwięku wraz z Hammondami obsługiwanymi przez Del Vecchia.
To klasyczny, gęsty rock o bluesowym rodowodzie, niezbyt odkrywczy, ale zawsze
w cenie, zwłaszcza tak zagrany. Niemal na sam koniec dostajemy jeszcze jedyny prawdziwy
cover na płycie (pozostałe utwory tylko brzmią jak coś, co już wcześniej
znaliśmy…) – przeróbkę kompozycji Still
Rainin niezbyt znanej u nas formacji Hoopsnakes. Świetny bluesrockowy numer
w lekko knajpianym klimacie, który idealnie pasowałby na którąś z płyt
Bonamassy. Ciszej i spokojniej robi się tak naprawdę dopiero w zamykającym
krążek On My Way, choć i tu przez
chwilę panowie przyciskają nieco głośniej – może nawet trochę niepotrzebnie, bo
w pełni akustyczna balladka na sam koniec tego wypełnionego gęstymi gitarami i
organami krążka pasowałaby znakomicie.
Jak już wspomniałem, pisanie o
takich płytach jest w pewnym sensie problematyczne. Łatwo zachwycić się
klasycznym współbrzmieniem gitary i organów oraz barwą głosu Keitha Slacka,
równie łatwo całkowicie przekreślić Mother Road za brak oryginalności i
jechanie po utartych szlakach. Trzeba sobie jasno powiedzieć – nowatorstwa nie
ma co na Drive szukać. Ale jeśli
komuś nie przeszkadza, że wszystko to już gdzieś słyszeliśmy, warto po ten
album sięgnąć. Dla fanów starego dobrego rocka sprzed kilku dekad (raczej z
początku lat 80. niż z wcześniejszego dziesięciolecia) z gęstym, soczystym
brzmieniem to wartościowe uzupełnienie – uwaga, trudne słowo – płytoteki.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz