Macie czasem tak, że długo nie
możecie się zebrać do odsłuchu płyt(y) jakiegoś zespołu, bo wydaje wam się z
jakiegoś trudnego do wytłumaczenia powodu, że to nie dla was, a potem okazuje
się, że jednak „chwyciło”? Oczywiście, że macie. Każdy ma. „Mam i ja”, że
zacytuje pewną starą reklamę. Osada Vida to nie nowość na polskim rynku
muzycznym. Nazwę znam od dawna, ba – byłem nawet na ich koncercie na Ino-Rock
Festival, ale jakoś nigdy nie potrafiłem usiąść i posłuchać ich muzyki z
własnej woli w domu. Może to dlatego, że jak widzę hasło „polski rock
progresywny”, to przed oczami i uszami mam dziesiątki podobno docenianych na
zachodzie naszych rodzimych kapel, których nie jestem w stanie od siebie
odróżnić, a większość z nich z uporem maniaka naśladuje Pendragon lub inne
grupy nurtu neo-proga, którego zresztą też w większych dawkach nie jestem w
stanie strawić. Na szczęście czasami człowiek zmusza się do konfrontacji swoich
uprzedzeń z rzeczywistością i czasami wychodzi na to, że nie taka Osada
straszna…
To już piąta (podobno, bo różne
źródła wczesne wydawnictwa zespołu kategoryzują jako albumy studyjne lub płyty
demo… i weź tu się połap) płyta grupy, choć z drugiej strony dopiero druga po
nowym początku, jakim niewątpliwie było dołączenie do zespołu wokalisty Marka
Majewskiego. Pięć płyt to wystarczająco dużo, by zakisić się we własnym sosie i
udowodnić wszystkim dookoła, że niczego nowego (nie mówię już nawet o skali
globalnej, ale także w kontekście samego zespołu) już nigdy się nie wymyśli. Z
tym większą przyjemnością donoszę, że The
After-Effect to miły powiew świeżości. Od samego początku jest dynamicznie
i niemal przebojowo, choć to może nie powinno zaskakiwać, gdyż krążek otwiera King of Isolation – kompozycja, która
promowała album. Ale prawdziwe zaskoczenie czeka na nas w drugiej z kolei
kompozycji – Sky Full of Dreams. Nie
dość, że grupa ociera się tu zwłaszcza w refrenie o stylistykę pop-rockową
niczym napalony pasażer łódzkiego tramwaju w godzinach szczytu o studentkę
wracającą z zajęć, to jeszcze po raz pierwszy wyraźnie słyszymy kwartet
smyczkowy, który pojawia się w kilku kompozycjach na tym wydawnictwie. Może
chwilami jest nieco zbyt słodko, ale z drugiej strony – partia gitary nowego
wiosłowego grupy, Jana Mitoraja, z nawiązką rekompensuje ten niewielki
dyskomfort. I gdy już człowiek (i bizon) zacznie myśleć, że chłopaki nagrali
płytę lekką, łatwą i przyjemną (co zresztą niejako próbuje potwierdzać kolejna
kompozycja – trzyminutowy, zwiewny i nieinwazyjny numer instrumentalny Still Want to Prevaricate), muzycy
wchodzą w nieco mocniejsze rejony wraz z czwartym kawałkiem – Lies. Wraca dynamika z początku płyty,
tym razem podparta perkusyjnymi połamańcami i wstawkami klawiszowymi pojawiającymi
się od czasu do czasu na tle dość oszczędnego momentami aranżu. Świetnie brzmi
fortepianowo-gitarowa przeplatanka pod koniec fragmentu instrumentalnego. Nie
da się ukryć, ze ten kawałek z powodzeniem mógłby znaleźć się na jednej z
wczesnych płyt Dream Theater, tym bardziej, że wokalista grupy śpiewa tu
chwilami nieco „pod” Jamesa LaBrie. To jednak zdecydowanie ogólne nawiązanie do
dawnego brzmienia amerykańskiej grupy, nie zaś kopia czy zbyt silna inspiracja
jakimś konkretnym utworem.
photo: Jakub "Bizon" Michalski |
Żonglerki klimatem ciąg dalszy –
po akustycznej miniaturce Dance with
Confidence i następującym po niej, również opartym w pewnej mierze na
akustycznych brzmieniach, rozbujanym I’m
Not Afraid (ponownie świetne solo gitarowe oraz bardzo „przytulne”
brzmienie całości), większa część drugiej połowy krążka przynosi znacznie
więcej dynamiki, treściwych gitar, a chwilami nawet solidnego rockowego łomotu.
Choć Losing Breath rozpoczyna się
dość konwencjonalnie, uwagę zwraca mocniejsze przyłożenie w połowie utworu,
rodem z rocka gotyckiego czy innych muzycznych mroczności. Chyba właśnie przez
takie zaskakujące momenty lubię The
After-Effect. Świetnie sprawdzają się także „kosmiczne” klawisze Rafała
Paluszka. To zresztą kolejny spory plus tego albumu – czasami dostaniemy gęstą
klawiszową teksturą, innym razem usłyszymy delikatne, jazzujące wstawki fortepianopodobne,
a jak trzeba, to i nieco „kosmosu”. Wszystko na jednej płycie, wszystko do
siebie pasuje. Zupełnie jak w znakomitym instrumentalnym numerze Restive Lull, gdzie nad lekko jazzującym
perkusyjno-basowo-fortepianowym podkładem cuda wyczynia gitarzysta grupy. Nie
ma tu wielkiej instrumentalnej ekwilibrystyki, ale zarówno Mitoraj jak i
Paluszek znakomicie uzupełniają się, wypełniając przestrzeń na zmianę partiami
solowymi. Jest też miejsce na ponowne pokazanie się smyków, co tylko wzmacnia
nieco jesienny efekt, jaki wywołuje całość (a może to wina tego, że za oknem
leje akurat jak w listopadzie, kiedy zresztą płyta ta miała swoją premierę?).
Utwór zatytułowany Haters i dotyczący
– niespodzianka – ludzi przepełnionych bezinteresowną, szczerą nienawiścią do
bliźniego, nie miał chyba prawa być spokojną, gładką kompozycją. I nie jest,
choć więcej agresji pojawia się we fragmentach instrumentalnych niż w partiach
wokalnych Majewskiego. Na zakończenie zdecydowanie najdłuższa kompozycja na
krążku – ośmiominutowe No One Left to
Blame. Dopiero tu panowie tak naprawdę pozwalają sobie na dłuższe
instrumentalne odjazdy i popisy solowe, bo gdy po nieco ponad dwóch minutach
rozpoczyna się trwająca dobre trzy minuty część instrumentalna, utwór wchodzi
na zupełnie nowy poziom. Klawisze grzeją w tle aż miło, Łukasz Lisiak
znakomicie „kręci” basem, zaś od gitary Jana Mitoraja wieje złem na kilometr.
Na koniec jeszcze tylko szybkie uspokojenie klimatu, trochę efektów dźwiękowych
i stopniowe wyciszenie. I tyle… Aż chciałoby się jeszcze trochę, ale z drugiej
strony – może właśnie o to chodzi. Co za dużo to niezdrowo. 47 minut to niemal
optymalna długość albumu. Na więcej trzeba mieć absolutnie genialny materiał. The After-Effect na pewno nie jest płytą
genialną. Czy jest płytą dobrą? Tak, myślę, że tak, nawet bardzo dobrą.
The After-Effect punktuje przede wszystkim tym, że jest niezwykle
różnorodna. Muzycy nie trzymają się uparcie klimatów „pejzażowych”, kombinują,
zapuszczają się w różne rejony rocka, także te niekoniecznie progresywne,
flirtują momentami z estetyką pop-rockową poprzez chwytliwe melodie i wpadające
w ucho motywy, ale są w tym wiarygodni, a wszystko – mimo tego rozstrzału –
całkiem nieźle się klei. Do tego płyta trwa trzy kwadranse, więc nie męczy
słuchacza i nie przydusza nadmiarem materiału, co niestety jest grzechem wielu
wydawnictw szeroko pojętego rocka progresywnego. To na pewno jeden z
ciekawszych polskich krążków minionego roku, album, który pozwala mieć
nadzieję, że zespół – w przeciwieństwie do paru innych, podobno rozpoznawanych
za granicą, polskich grup – nie będzie się kisił przez całą swoją karierę w
natchnionym, „dźwięko-pejzażowym” sosie, bo na The After-Effect wyraźnie słychać, że panowie mają dużo większe
muzyczne ambicje i o wiele szersze „pole działania”.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz