Klimatyczne intro zupełnie zbędne,
nie trzeba budować napięcia, zespół nie musi pojawiać się na scenie wśród dymu
i efektów świetlnych. Krótkie wprowadzenie Jurka Owsiaka, Romuald Lipko wita
się z publicznością zaledwie kilkunastosekundowym przemówieniem, a potem już
Krzysztof Cugowski rozpoczyna spokojnie… „Znowu w życiu mi nie wyszło…” i od
tej chwili aż do samego końca występu jest absolutnie magicznie. Pierwszy numer
i od razu owacja publiczności, ryk setek tysięcy gardeł śpiewających wraz z
Cugowskim słowa jednego z największych hitów Budki Suflera. Ale zaraz… to
przecież nie Takie tango ani Bal wszystkich świętych, a Sen o dolinie – polska wersja Ain’t No Sunshine, którą Budka
rozpoczynała swoją wielką karierę 40 lat temu, gdy większości osób zgromadzonych
pod sceną i śpiewających z zespołem słowa tej kompozycji nie było jeszcze na
świecie. To swoisty woodstockowy ewenement – na głównej scenie tego
gigantycznego festiwalu występowali już tenorzy, zespoły ludowe czy artyści
kojarzeni raczej z muzyką pop, jak choćby Justyna Steczkowska czy Marika.
Wszyscy mogli liczyć na fantastyczne przyjęcie publiczności, która na co dzień
słucha rocka, metalu, punka czy reggae. Spora część tłumu, którzy przyszedł pod
scenę, by uczestniczyć w koncercie Budki, wiedziała, czego spodziewać się po
tym występie. Od dawna wiadomo było, że zespół zaprezentuje przede wszystkim
kompozycje ze swojego pierwszego albumu – Cień
wielkiej góry. Ci, którzy kojarzyli muzyków z wymienionymi wcześniej hitami
i z Festiwalem w Opolu, przez kolejne 80 minut musieli przeżywać szok.
Na sam koniec kariery Budka
Suflera postanowiła przypomnieć, że była kiedyś zespołem grającym znakomitego
rocka progresywnego, łączącego gitarowy ogień z wokalnymi popisami
Cugowskiego i gęstym brzmieniem
instrumentów klawiszowych Lipki. Gdzie lepiej to zrobić jeśli nie na
największym festiwalu świata? Nawet jeśli przed koncertem na woodstockowym polu
namiotowym ktoś podśmiewywał się z weteranów polskiej sceny, po występie
zespołu z Lublina chyba nikt już nie miał czelności. Budka zagrała jeden z
najbardziej niesamowitych koncertów w historii festiwalu. Po przebojowym
rozpoczęciu w postaci Snu o dolinie
muzycy przeszli do dynamicznego, rockowego utworu Memu miastu na do widzenia z płyty Za ostatni grosz nagranej ze zmarłym przed kilku laty wokalistą
Romualdem Czystawem (choć wersja oryginalna pochodzi z 1974 roku i śpiewana była przez Cugowskiego). Potem jeszcze szybki skok do końca lat 80. i płyty Ratujmy co się da!, z której pochodzi
kompozycja To nie tak miało być, i
zaczyna się… Siedem z kolejnych ośmiu utworów to materiał z dwóch albumów wydanych
w połowie lat siedemdziesiątych, czyli z Cienia
wielkiej góry oraz drugiej płyty w dorobku Budki, Przechodniem byłem między wami. Krzysztof Cugowski daje pokaz
olbrzymiej siły swojego głosu w Pieśni
niepokornej, w Nocy nad Norwidem
wokalnie wspomaga go (nie po raz pierwszy i nie ostatni tego dnia) jego syn,
Piotr Cugowski. Trzeci z klanu Cugowskich – Wojciech – cały koncert pomaga
grupie na gitarze, choć i on będzie miał swoje pięć minut (no dobrze, trochę
mniej…) przy mikrofonie. Czasami głosy Cugowskich lekko mijają się, ale można
im to wybaczyć, w końcu to nie występ The Beach Boys czy Poznańskich Słowików.
Obu głównych tego dnia wokalistów wspierają dwie chórzystki, które po raz
pierwszy odważniej dochodzą do głosu w wielkim dziele polskiego rocka – tytułowej kompozycji
z płyty Cień wielkiej góry. Zespół
brzmi potężnie, monumentalnie. Duża w tym zasługa aż trzech gitarzystów na
scenie, bo obok stałego w ostatnich latach wiosłowego grupy – Łukasza Pilcha –
oraz wspomnianego Wojtka Cugowskiego, z kapelą gra także były basista Budki –
Mieczysław Jurecki, tym razem głównie z klasycznym „elektrykiem” w rękach.
Pierwszoplanowe role grają jednak
bez wątpienia trzej weterani – Cugowski senior, Lipko oraz Tomasz Zeliszewski.
Lipko wychodzi na pierwszy plan wielokrotnie, błyszczy także w Szalonym koniu, dwudziestominutowym kolosie z debiutanckiej płyty,
który stylistycznie ma tyle wspólnego z późniejszym popowym obliczem Budki, co
prezes Orlenu z chińskimi dziećmi składającymi zabawki za miskę ryżu. To
niezwykle trudny w odbiorze numer, zwłaszcza dla publiczności nawykłej raczej
do dynamicznych, głośnych numerów metalowych lub radosnych pląsów w rytmach
reggae. Ale nie widać znużenia. Ludzie stoją jak zaczarowani, niektórzy
pływają, niesieni na rękach tłumu, inni wsłuchują się z zamkniętymi oczami w
dźwięki dochodzące ze sceny. Co bardziej energiczni próbują organizować circle pity i małe pogo. Kto by
pomyślał? A zespół serwuje kolejne
znakomite, choć nieco zapomniane numery ze swojego pierwszego krążka.
Zeliszewski gra tak, jakby miał połowę swoich lat. Bębni jak nawiedzony przez
cały koncert. W napędzanym znakomitym riffem numerze Samotny nocą wyżywa się na swoim zestawie, jakby chciał dołożyć
jeszcze odrobinę więcej mocy do i tak potężnego rockowego numeru. A później to,
na co czekał cały Woodstock – Romuald Lipko zapowiada Felicjana Andrzejczaka,
który wykonuje wraz z dziesiątkami… setkami tysięcy ludzi „Jolkę”. Najstarsze
kompozycje grupy zostały przyjęte entuzjastycznie, ale nie ma co się oszukiwać
– to „Jolka” wywołała absolutną euforię w promieniu kilkuset metrów od sceny.
Niewiele było w dwudziestoletniej historii Przystanku Woodstock momentów, kiedy
publiczność śpiewała tak głośno. Drugi refren, gdy do Andrzejczaka dołączyli
Cugowscy, a całą trójkę wspomógł niewiarygodny ryk woodstockowych gardeł,
słychać było chyba w każdym domu w Kostrzynie nad Odrą. To niewątpliwie jeden z
najbardziej niesamowitych momentów, jakie były moim udziałem w trakcie sześciu
Przystanków Woodstock, na które miałem przyjemność pojechać. A to przecież nie
koniec, bo nim zespół pożegnał się jedynym „nowszym” numerem w zestawie,
pochodzącym z wydanej w 1997 roku multiplatynowej płyty Nic nie boli tak jak życie (podobno najlepiej sprzedającego się
krążka w historii polskiej fonografii) kawałkiem Głodny, usłyszeliśmy jeszcze kolejny kanon polskiego rocka – Jest taki samotny dom. Wspaniały
organowy wstęp, pierwszy fragment tekstu zaśpiewany przez Wojtka Cugowskiego, a
następnie potężne klawiszowo-gitarowe uderzenie. No i to wyciszenie, gdy po
mocniejszej części, niczym po wielkiej bitwie, nagle dobiega nas delikatny
śpiew – „A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”. Uściski, gratulacje,
owacja od publiczności, „Sto lat”, „dziękujemy”, zdjęcie całego zespołu,
ukłony. Chciałoby się jeszcze, ale z drugiej strony – może lepiej, że pozostał
pewien niedosyt? Zagrali to, co najlepsze. Jasne, miło byłoby usłyszeć jeszcze Noc komety, może także jeden z hitów
śpiewanych w oryginale przez Czystawa, jak Nie
wierz nigdy kobiecie czy Za ostatni
grosz. Ale nie wiem, czy nie zakłóciłoby to nieco klimatu koncertu. A
przecież było pięknie, niemal idealnie.
Budka Suflera w czasie
czterdziestu lat na scenie miała swoje wzloty i upadki. Karierę zakończyła
jednak jednym z największych wzlotów w swojej historii. To jedna z najlepszych
płyt koncertowych z Przystanku Woodstock. Ba, to jedna z najlepszych płyt
koncertowych w historii polskiego rocka. Wspaniały testament pozostawiony przez
wielki zespół, który być może nieco pogubił się w późniejszych latach swojego
istnienia, ale zszedł ze sceny w najlepszy możliwy sposób. To także dowód na
ponadczasowość świetnej muzyki i na muzyczną otwartość bywalców
„Najpiękniejszego Festiwalu na Świecie”. Płyta Cień wielkiej góry live to fantastyczna pamiątka dla tych, którzy
mieli okazję – jak ja – uczestniczyć w tym wydarzeniu. Ale to także pozycja
obowiązkowa dla wszystkich fanów starego dobrego polskiego rocka. Ja już nie
będę pamiętał Budki z pop-rockowych przebojów serwowanych telewidzom i
„najlepszej na świecie opolskiej publiczności”. Zapamiętam ich z porywającego,
pięknego koncertu na Przystanku Woodstock, podczas którego wielu moich
sceptycznie nastawionych znajomych kręciło z niedowierzaniem głową, gdy grupa
prezentowała kolejne powalające progrockowe kompozycje. Brawo Budka, brawo
publiczność, brawo Jurek Owsiak i Piotr Metz, bez których nigdy by do tego nie
doszło. „Dzięki bardzo, mam nadzieję, że się udało” – mówi przed ostatnim
numerem Krzysztof Cugowski. Udało się, oj udało…
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz