wtorek, 6 stycznia 2015

The Black Keys - Turn Blue [2014]



Scena rockowa wbrew pozorom ma się w ostatnich latach całkiem nieźle. Owszem, głównie ta „podziemna”, bo w przypadku mainstreamowych stacji radiowych i telewizyjnych wciąż trudno mówić o miłości do tego gatunku, ale niewątpliwie coś drgnęło. Ale także „na górze” od czasu do czasu pojawiają się wykonawcy, którzy nagle przebijają się do świadomości mas i – słusznie bądź nie – są okrzykiwani liderami rockowego odrodzenia. Czy naprawdę nimi są i ile w tym rocku jest faktycznie rocka, to już temat na zupełnie inną dyskusję. Nie da się jednak ukryć, że jednym z największych odkryć muzycznych ostatnich lat jest amerykański duet The Black Keys, który zbiera mnóstwo nagród dzięki swojej intrygującej mieszance rockowych rytmów, popu i elektroniki. Nie inaczej było w przypadku ich ostatniego krążka – Turn Blue – który zameldował się w czołówce list najlepiej sprzedających się albumów na niemal wszystkich najważniejszych rynkach muzycznych świata.

Pierwszy utwór na rockowym albumie to często krótka, singlowa kompozycja, która ma poderwać słuchacza i natychmiast przykuć jego uwagę chwytliwym motywem. A tu niespodzianka – Turn Blue rozpoczyna zdecydowanie najdłuższy numer na krążku – siedmiominutowe, dość spokojne Weight of Love, które zaskakuje z jednej strony nieco floydowymi wstawkami klawiszowymi, z drugiej zaś długą, nieco szarpaną solówką wieńczącą utwór. To dość niecodzienny początek albumu, ale jednocześnie znakomita zagrywka ze strony grupy, w pewnym sensie stawiająca wszystko na głowie, bo Weight of Love to wręcz idealny kandydat na „zamykacza” płyty. Dużo bardziej tradycyjnie robi się począwszy od drugiego utworu na wydawnictwie. In Time czy singlowe Turn Blue to utwory, których brzmienie jest dla The Black Keys dużo bardziej oczywiste. Oba z nich oparte są na rockowych (bądź, w przypadku drugiego z nich, bardziej bluesowych) fundamentach, jednak całość przepuszczona jest przez elektroniczny filtr, co dodaje brzmieniu nowoczesności i sprawia, że te dość tradycyjne w strukturze kompozycje prezentują się świeżo i ciekawie. Daleko od takich klimatów nie odbiega też pierwszy singiel, który promował płytę – Fever. To utwór, który odniósł spory sukces na listach przebojów muzyki alternatywnej i jest nominowany do nagrody Grammy w kategorii „rock”, choć odnoszę wrażenie, że nominacja ta jest nieco na wyrost i to nie ze względu na poziom kompozycji, a jej nikłe związki z muzyką rockową. To po prostu dobry numer taneczny, przy którym nie sposób nie pokręcić tą i ową częścią ciała, ale rocka tam nie uświadczysz. No ale takie czasy…

Podobny klimat obowiązuje zresztą w wielu innych kompozycjach na Turn Blue. To po prostu bardzo dobrze zrobiona płyta taneczna. Owszem, oparta w wielu przypadkach na rockowych, rythmandbluesowych czy funkowych ramach, ale jednak naznaczona tak mocno „tanecznością”, że mam poważny problem z traktowaniem jej jak płyty rockowej. Muszę jednak zaznaczyć, że pisząc o muzyce tanecznej, nie mam na myśli tego, co można usłyszeć w większości wiodących stacji telewizyjnych, nastawionych na muzyczne beztalencia wyginające śmiało ciało do miałkich hitów „z klawisza”. To zupełnie inny poziom muzyczny i kompozycyjny, jednak Turn Blue to po prostu krążek, który w większości świetnie nadaje się na imprezy, podczas których towarzystwo szukające nieco bardziej wysmakowanych doznań muzycznych niż te, oferowane przez czołowe media muzyczne, może się dobrze pobawić. Żeby jednak nie było tak różowo, nie mogę nie wspomnieć, że druga połowa płyty chwilami rozczarowuje, a zespół zdaje się nagle tracić cały impet. It’s Up to You Now próbuje przyciągać bardziej rockowym brzmieniem, ale jest dość chaotyczne, zaś w Waiting on Words mamy bardzo przyjemne tło organowe, jednak całość jest chyba trochę zbyt słodka i wypolerowana, bo panowie zwyczajnie przynudzają. 10 Lovers niby próbuje wkręcać słuchacza rytmem i melodią niczym z późniejszych hitów George’a Michaela, ale całość niczym nie zaskakuje. Nie jestem też przesadnie zachwycony nieco koślawym pod względem struktury utworem In Our Prime, bo kojarzy mi się z czymś, co mogłoby się znaleźć na ostatniej płycie U2, choć przyznaję, że klawiszowe tło jest niezwykle przyjemne, podobnie jak brzmienie gitary pod koniec. Na szczęście to średnie wrażenie na sam koniec krążka zaciera nieco kolejny z czterech (a niedługo już pięciu) singli z Turn BlueGotta Get Away. To chyba najbardziej tradycyjnie rockowy kawałek, zahaczający zarówno o stylistykę The Rolling Stones (nawet dość mocno, bo otwierający riff to przecież niemal zrzynka z Dead Flowers) ale także o klimaty glamrockowe, bo przecież refren jest niemal żywcem wyszarpany z ust Marca Bolana. Ale to bardzo miła odmiana po kilka nieco rozczarowujących kompozycjach, nawet jeśli niespecjalnie odkrywcza.

Na The Black Keys po raz pierwszy natknąłem się przy okazji czytania recenzji płyt Rival Sons. Przedstawiani byli jako ci, do których Rival Sons próbują równać poziomem. Można było wyczytać, że jedna z płyt kwartetu z Kalifornii „jest nawet porównywana do El Camino” i innych krążków duetu z Ohio. No cóż, muszę przyznać, że zupełnie nie rozumiem tego typu analiz, bo muzyka Rival Sons zahacza o znacznie więcej rejonów szeroko pojętego rocka oraz gatunków pokrewnych i moim (jak zwykle niesłychanie skromnym) zdaniem – jest po prostu ciekawsza. Nie da się jednak ukryć, że jak na razie to The Black Keys są jednym z popularniejszych zespołów około-rockowych na świecie i skłamałbym, gdybym stwierdził, że na tę popularność muzycy tej grupy nie zasługują. Turn Blue to bardzo sprawnie skomponowany i nagrany album, który chwilami porywa dynamiką i przebojowością. Mam jednak wrażenie, że płyta znacznie zyskałaby na przestawieniu kolejności utworów. O ile zabieg z nietypowym otwarciem albumu sprawdził się, o tyle poświęcenie pierwszej części wydawnictwa na kompozycje dynamiczniejsze oraz przystępniejsze i upchnięcie w części drugiej głównie bardziej stonowanych numerów, nie wyszło Turn Blue na dobre. Być może wczasach, gdy większość słuchaczy skupia się na singlach i odtwarza je w formie mp3, nie ma to dla wielu osób jakiegoś ogromnego znaczenia, ale są wśród fanów muzyki jeszcze tacy ludzie, którzy lubią słuchać całych płyt i dla nich ważny jest także układ kompozycji na albumie i to, czy w wybranym przez muzyków ustawieniu wszystko „trybi”. Ja jestem jedną z takich osób i według mnie zdecydowanie „nie trybi”, co odbiera niestety część uroku tej naprawdę całkiem dobrej płycie.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz