Scena rockowa wbrew pozorom ma
się w ostatnich latach całkiem nieźle. Owszem, głównie ta „podziemna”, bo w
przypadku mainstreamowych stacji radiowych i telewizyjnych wciąż trudno mówić o
miłości do tego gatunku, ale niewątpliwie coś drgnęło. Ale także „na górze” od
czasu do czasu pojawiają się wykonawcy, którzy nagle przebijają się do
świadomości mas i – słusznie bądź nie – są okrzykiwani liderami rockowego
odrodzenia. Czy naprawdę nimi są i ile w tym rocku jest faktycznie rocka, to
już temat na zupełnie inną dyskusję. Nie da się jednak ukryć, że jednym z
największych odkryć muzycznych ostatnich lat jest amerykański duet The Black
Keys, który zbiera mnóstwo nagród dzięki swojej intrygującej mieszance
rockowych rytmów, popu i elektroniki. Nie inaczej było w przypadku ich
ostatniego krążka – Turn Blue – który
zameldował się w czołówce list najlepiej sprzedających się albumów na niemal
wszystkich najważniejszych rynkach muzycznych świata.
Pierwszy utwór na rockowym
albumie to często krótka, singlowa kompozycja, która ma poderwać słuchacza i
natychmiast przykuć jego uwagę chwytliwym motywem. A tu niespodzianka – Turn Blue rozpoczyna zdecydowanie
najdłuższy numer na krążku – siedmiominutowe, dość spokojne Weight of Love, które zaskakuje z jednej
strony nieco floydowymi wstawkami klawiszowymi, z drugiej zaś długą, nieco
szarpaną solówką wieńczącą utwór. To dość niecodzienny początek albumu, ale
jednocześnie znakomita zagrywka ze strony grupy, w pewnym sensie stawiająca
wszystko na głowie, bo Weight of Love
to wręcz idealny kandydat na „zamykacza” płyty. Dużo bardziej tradycyjnie robi
się począwszy od drugiego utworu na wydawnictwie. In Time czy singlowe Turn
Blue to utwory, których brzmienie jest dla The Black Keys dużo bardziej
oczywiste. Oba z nich oparte są na rockowych (bądź, w przypadku drugiego z
nich, bardziej bluesowych) fundamentach, jednak całość przepuszczona jest przez
elektroniczny filtr, co dodaje brzmieniu nowoczesności i sprawia, że te dość
tradycyjne w strukturze kompozycje prezentują się świeżo i ciekawie. Daleko od
takich klimatów nie odbiega też pierwszy singiel, który promował płytę – Fever. To utwór, który odniósł spory
sukces na listach przebojów muzyki alternatywnej i jest nominowany do nagrody
Grammy w kategorii „rock”, choć odnoszę wrażenie, że nominacja ta jest nieco na
wyrost i to nie ze względu na poziom kompozycji, a jej nikłe związki z muzyką
rockową. To po prostu dobry numer taneczny, przy którym nie sposób nie pokręcić
tą i ową częścią ciała, ale rocka tam nie uświadczysz. No ale takie czasy…
Podobny klimat obowiązuje zresztą
w wielu innych kompozycjach na Turn Blue.
To po prostu bardzo dobrze zrobiona płyta taneczna. Owszem, oparta w wielu
przypadkach na rockowych, rythmandbluesowych czy funkowych ramach, ale jednak
naznaczona tak mocno „tanecznością”, że mam poważny problem z traktowaniem jej
jak płyty rockowej. Muszę jednak zaznaczyć, że pisząc o muzyce tanecznej, nie
mam na myśli tego, co można usłyszeć w większości wiodących stacji
telewizyjnych, nastawionych na muzyczne beztalencia wyginające śmiało ciało do
miałkich hitów „z klawisza”. To zupełnie inny poziom muzyczny i kompozycyjny,
jednak Turn Blue to po prostu krążek,
który w większości świetnie nadaje się na imprezy, podczas których towarzystwo
szukające nieco bardziej wysmakowanych doznań muzycznych niż te, oferowane
przez czołowe media muzyczne, może się dobrze pobawić. Żeby jednak nie było tak
różowo, nie mogę nie wspomnieć, że druga połowa płyty chwilami rozczarowuje, a
zespół zdaje się nagle tracić cały impet. It’s
Up to You Now próbuje przyciągać bardziej rockowym brzmieniem, ale jest
dość chaotyczne, zaś w Waiting on Words
mamy bardzo przyjemne tło organowe, jednak całość jest chyba trochę zbyt słodka
i wypolerowana, bo panowie zwyczajnie przynudzają. 10 Lovers niby próbuje wkręcać słuchacza rytmem i melodią niczym z
późniejszych hitów George’a Michaela, ale całość niczym nie zaskakuje. Nie
jestem też przesadnie zachwycony nieco koślawym pod względem struktury utworem In Our Prime, bo kojarzy mi się z czymś,
co mogłoby się znaleźć na ostatniej płycie U2, choć przyznaję, że klawiszowe
tło jest niezwykle przyjemne, podobnie jak brzmienie gitary pod koniec. Na
szczęście to średnie wrażenie na sam koniec krążka zaciera nieco kolejny z
czterech (a niedługo już pięciu) singli z Turn
Blue – Gotta Get Away. To chyba
najbardziej tradycyjnie rockowy kawałek, zahaczający zarówno o stylistykę The
Rolling Stones (nawet dość mocno, bo otwierający riff to przecież niemal
zrzynka z Dead Flowers) ale także o
klimaty glamrockowe, bo przecież refren jest niemal żywcem wyszarpany z ust
Marca Bolana. Ale to bardzo miła odmiana po kilka nieco rozczarowujących
kompozycjach, nawet jeśli niespecjalnie odkrywcza.
Na The Black Keys po raz pierwszy
natknąłem się przy okazji czytania recenzji płyt Rival Sons. Przedstawiani byli
jako ci, do których Rival Sons próbują równać poziomem. Można było wyczytać, że
jedna z płyt kwartetu z Kalifornii „jest nawet porównywana do El Camino” i innych krążków duetu z
Ohio. No cóż, muszę przyznać, że zupełnie nie rozumiem tego typu analiz, bo
muzyka Rival Sons zahacza o znacznie więcej rejonów szeroko pojętego rocka oraz
gatunków pokrewnych i moim (jak zwykle niesłychanie skromnym) zdaniem – jest po
prostu ciekawsza. Nie da się jednak ukryć, że jak na razie to The Black Keys są
jednym z popularniejszych zespołów około-rockowych na świecie i skłamałbym,
gdybym stwierdził, że na tę popularność muzycy tej grupy nie zasługują. Turn Blue to bardzo sprawnie skomponowany
i nagrany album, który chwilami porywa dynamiką i przebojowością. Mam jednak
wrażenie, że płyta znacznie zyskałaby na przestawieniu kolejności utworów. O
ile zabieg z nietypowym otwarciem albumu sprawdził się, o tyle poświęcenie
pierwszej części wydawnictwa na kompozycje dynamiczniejsze oraz przystępniejsze
i upchnięcie w części drugiej głównie bardziej stonowanych numerów, nie wyszło Turn Blue na dobre. Być może wczasach,
gdy większość słuchaczy skupia się na singlach i odtwarza je w formie mp3, nie
ma to dla wielu osób jakiegoś ogromnego znaczenia, ale są wśród fanów muzyki
jeszcze tacy ludzie, którzy lubią słuchać całych płyt i dla nich ważny jest
także układ kompozycji na albumie i to, czy w wybranym przez muzyków ustawieniu
wszystko „trybi”. Ja jestem jedną z takich osób i według mnie zdecydowanie „nie
trybi”, co odbiera niestety część uroku tej naprawdę całkiem dobrej płycie.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz