wtorek, 9 maja 2017

Mt. Mountain - Dust [2017]



I znowu trafiam zupełnie przez przypadek na zespół, który zdobywa moje serce i wszystkie inne ważniejsze organy przy pierwszym odsłuchu. Mt. Mountain (co za nazwa!) to Australijczycy… znowu. Australia Szwecją… Australii? Może to być. Dust to teoretycznie dopiero drugi długograj tej formacji, ale mają też na koncie dwie EP-ki, a biorąc pod uwagę, że w ich przypadku rzeczone EP-ki są zaledwie o kilka minut krótsze od albumów, możemy spokojnie przyjąć, że Dust to oficjalnie czwarty pełnoprawny efekt prac Mt. Mountain. Po poznaniu nowego wydawnictwa dokonałem szybkiego przeglądu tych wcześniejszych, żeby móc się jakoś odnieść do tego, co usłyszałem, i z radością odkryłem, że Mt. Mountain na każdej z tych płyt stara się prezentować nieco inną twarz. Bywało już dość stonerowo i ciężko, z nastawieniem na odrobinę bardziej zwarte formy, tym razem jednak rządzi przede wszystkim klimat, improwizacja i kwaśna psychodelia.

Jeśli lubicie, gdy muzycy szybko przechodzą do konkretów, a z głośników co chwilę sączą się mocne riffy, dajcie sobie spokój. Znajdziecie pewnie coś dla siebie na wcześniejszych albumach Mt. Mountain, ale tu raczej nie macie czego szukać, co pokazuje już pierwszy numer na płycie. Tytułowy Dust trwa ponad 17 minut, z których pierwsze dziewięć to w zasadzie spokojne, klimatyczne wprowadzenie. Muzycznie może nie dzieje się tu wiele, ale natychmiastowa hipnoza gwarantowana. Tylko nie dajcie się za bardzo wkręcić, bo mniej więcej w połowie kompozycji, jak już na chwilę łupnie, to zawał murowany. Czy można polubić utwór, który przez 17 minut sunie monotonnym rytmem i nie oferuje żadnych spektakularnych solówek, a jedynie kapitalną basową melodię i wywołujące ciarki tło dźwiękowe z klawiszami i jazgotem gitar w roli głównej oraz od czasu do czasu zmiany natężenia dźwięku? Można! Rany, jak to kapitalnie żre! A jakby ktoś potrzebował jednak jakiejś odmiany, to w okolicach trzynastej minuty pojawia się nawet wokal – dość leniwy, senny, idealnie pasujący do klimatu kompozycji. A na koniec jeszcze robi się intensywniej, trochę jakbyśmy słuchali heavypsychowej wersji szkockich melodii folkowych. I w ten sposób numer tytułowy załatwił nam już niemal połowę płyty.

Druga połowa jednak wcale nie jest słabsza. Gdybym miał bez prezentacji muzycznej wytłumaczyć wam, jak brzmi Floating Eyes, to musiałbym uciec się do porównania z Planet Caravan. To ten sam rodzaj narkotycznego, powolnego numeru, który wywołuje ciarki przy każdym odsłuchu i hipnotyzuje powtarzalnością motywów. Świetnie pasuje tu djembe, uzupełniające partie „normalnej” perkusji. Do tego jeszcze wibrujące organy. Wokale znowu pojawiają się sporadycznie, dobrze wtapiając się w tło i nie odciągając uwagi od hipnotycznej muzyki. Zamknijcie oczy i skupcie się w całości na tych dźwiękach, a poczujecie się jak w plemiennym namiocie podczas tajemniczych obrzędów, których z pewnością nie dokonuje się przy popijaniu mineralnej. W ten nieco mroczny świat trochę słońca wlewa melotronowy wstęp do trwającego dziewięć i pół minuty Kokoti. Znowu przenosimy się w klimaty plemienne, znowu zespół wkręca nas monotonnym rytmem, ale tym razem jest jakby jaśniej, bardziej pozytywnie, choć w drugiej połowie, gdy wchodzą organy i bardziej wyrazisty motyw gitarowy, robi się momentami znowu dość gęsto i ciężko. Wyobrażam sobie, że tak mogliby brzmieć Beatlesi w pierwszej połowie lat 70., gdyby kontynuowali swoje eksperymenty z narkotyczną psychodelią. Trzy kompozycje i to już w zasadzie niemal koniec płyty. Pozostaje nam tylko krótkie outro zatytułowane… Outro, które w zasadzie znowu zabiera nas w hipnotyczne i narkotyczne rejony muzyki psychodeliczno-relaksacyjnej, tyle że na jedyne trzy minuty. A ja, gdy tylko wybrzmi ostatni dźwięk tej płyty, mam ochotę znowu ją włączyć.

Po 37 minutach spędzonych z płytą Dust mam wrażenie, że znam każde ziarnko piachu i każdy kamień na australijskim Outbacku, a przecież nigdy nie postawiłem stopy poza Europą. Subtelność, melancholia, oniryczny klimat, mgła, narkotyczne wizje, łąka nad rzeką w upalny dzień – zmieszajcie to wszystko, a będziecie już wiedzieli, jak brzmi nowa płyta Mt. Mountain. To jest jeden z tych przypadków, kiedy zakochuję się w muzyce jakiejś formacji od pierwszego odsłuchu. Żeby jeszcze ich płyty były dostępne gdzieś w pobliżu naszego kraju… Marzę o tym, żeby doświadczyć na żywo tego, co ci goście wyprawiają na swoich płytach. Zazdroszczę Australijczykom, bo koncert tego zespołu musi być przeżyciem absolutnie kosmicznym. Może kiedyś się uda. A na razie pozwolicie, że zajadę mój egzemplarz płyty Dust pliki mp3 z płytą Dust na śmierć.

Koniecznie odwiedźcie profil grupy w serwisie bandcamp

1. Dust (17:15)
2. Floating Eyes (7:07)
3. Kokoti (9:32)
4. Outro (3:07)

UWAGA! Blog dorobił się profilu na Facebooku ;)

--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz