Po kilkunastu sekundach odsłuchu
tej płyty pomyślałem sobie: „To brzmi jak Velvet Revolver”. Tyleż głupie, co w
pewnym sensie uzasadnione skojarzenie. Głupie z jednego powodu – żaden z
twórców tego albumu nie ma nic wspólnego z Velvet Revolver. Ale chwila, to
przecież Stone Temple Pilots, a ich nowym wokalistą jest głosowy klon Scotta
Weilanda – gościa, który obie te formacje łączył. Niełatwe zadanie stoi przed
Jeffem Guttem. Jeśli on (i poziom jego sławy i uznania w środowisku) jest
stopą, a sława poprzedników butami, to drobną, bardzo przeciętną jeśli chodzi o
wielkość stopę musi wsadzić w buty, które mogliby nosić najwyżsi gracze NBA – i
jakimś cudem nie wybić sobie zębów przy próbie chodzenia. Wchodzi do zespołu, w
którym śpiewała nie jedna, ale dwie spore gwiazdy muzyki rockowej ostatnich 30
lat. Oczywiście STP utożsamiamy przede wszystkim ze zmarłym w grudniu 2015 roku
Scottem Weilandem, ale nie zapominajmy także, że po drugim wywaleniu Weilanda z
zespołu, przez kilka lat współpracował z grupą zmarły tragicznie w lipcu
zeszłego roku Chester Bennington. Zastąpić jednego czy dwóch bardzo cenionych
wokalistów to jedna sprawa – zastąpić wokalistów, którzy skończyli tak
tragicznie i na zawsze stali się kolejnymi, którzy nie poradzili sobie ze sławą
i na własne życzenie odeszli stanowczo zbyt młodo, to zadanie jeszcze
trudniejsze, bo takie postaci zajmują w sercach fanów szczególne miejsce. Los
takich grup jak Blind Melon czy INXS udowodnił, że nawet jeśli reszta składu
trzyma się blisko, zadanie zastąpienia zmarłego tragicznie lidera może być misją
z gatunku tych niemożliwych do wykonania. Tu tym trudniejszą, że z tych trzech
formacji STP cieszyło się – śmiem twierdzić – zdecydowanie największą estymą.
Zadanie staje się jeszcze trudniejsze (jeśli to w ogóle możliwe), gdy okazuje
się, że nowy wokalista jest klonem tego najbardziej znanego.
Niby powinien być to element
sprzyjający zaakceptowaniu nowego głosu w grupie, w końcu fani nie będą musieli
„przestawiać się” na nowy styl śpiewania czy nowe brzmienie wokalu. Ale w takim
przypadku muszą pojawić się zarzuty o celowe szukanie klona, o podrabianie
Weilanda, o jechaniu na nostalgii. Ale z drugiej strony – no co ma gość
poradzić, że brzmi niemal jak Weiland? Josh Kiszka został sensacją ostatnich
miesięcy, bo brzmi jak Plant, a jego grupa idealnie imituje Zeppelinów.
Tymczasem grupa, na czele której stoi Gutt, nie musi imitować innego zespołu.
Może co najwyżej imitować… siebie. A czy to tak naprawdę powinno być dla kogoś
problemem? Rok 2018 to ponowny debiut STP, można powiedzieć, że już trzeci, a
może i czwarty, jeśli liczyć powrót Weilanda po rozpadzie Velvet Revolver.
Ponowny debiut i ponownie z płytą zatytułowaną po prostu Stone Temple Pilots. Ciekawy zabieg, poprzednia – ostatnia z
Weilandem – nosiła dokładnie taki sam. Ta nowa po latach znana będzie pewnie
jako Motyl, bo właśnie taki motyw
mamy na okładce, no chyba że okaże się jedynym wydawnictwem z Guttem, to fani
będą ją wtedy nazywać „tą z tym gościem, co brzmiał jak Weiland”. Taki już los
tego typu wydawnictw.
No dobrze, ale dość o
zawiłościach historycznych. Czas skupić się na muzyce. A ta… no cóż – brzmi jak
Stone Temple Pilots. Czasem jest ciężko, jak za najlepszych czasów grunge’u, z
którym – mimo różnic geograficznych – utożsamiano STP ćwierć wieku temu. A
czasem delikatnie, bardzo melodyjnie, niemal piosenkowo. Taką twarz też
przecież panowie często pokazywali. Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem STP.
Owszem, Core czy Purple to bardzo udane płyty, a widok Weilanda na wielkim fotelu to
wciąż jedno z moich ulubionych wspomnień z MTV
Unplugged, ale kolejnych płyt szczerze mówiąc w całości nigdy nie
odsłuchiwałem i nie czułem większej potrzeby, żeby znać twórczość STP na wylot.
Nie jestem więc żadnym znawcą tematu, ale z drugiej strony nie będę też
analizował każdego utworu z nowej płyty pod kątem podobieństw do kompozycji
starszych. Ot, albo mi coś brzmi, albo nie brzmi. A większość numerów z nowego
albumu zdecydowanie brzmi.
12 numerów i 48 minut – dość łatwo policzyć, że średnio panowie zabawiają nas przez cztery minuty. Czyli czadowe, dynamiczne kawałki bez przesadnych kombinacji, ale z rasowym rockowym brzmieniem lat 90. Jak już wspomniałem, dokładnie tak jest w otwierającym album Middle of Nowhere i ten klimat tu dominuje. Singlowe Meadow zdecydowanie wpada w ucho – jak to singlowe utwory mają w zwyczaju. W Six Eight mamy kapitalny groove, który sprawia, że ten jeden z krótszych numerów na płycie jest jednocześnie jednym z cięższych, ale i łatwiejszych do zapamiętania. Dla odmiany chwilę później w Thought She’d Be Mine dostajemy STP w wersji pół-akustycznej, niemal ogniskowej i to wszystko całkiem nieźle obok siebie brzmi. Bardzo przyjemnie buja nostalgiczne The Art of Letting Go, które – mam takie wrażenie – chyba mocno wiąże się z wydarzeniami z ostatnich lat. To zdecydowanie najspokojniejszy fragment płyty. Bujando i przyjemny klimat powrócą jeszcze na sam koniec w Reds & Blues, które zabiera nas w klimat amerykańskiego południa. Nie zapominajmy, że i takie numery STP od zawsze w zasadzie nagrywało. Dominuje jednak zdecydowanie dynamika, jak choćby w Roll Me Under, które znowu przywraca mocniejsze pieprznięcie w stylu pierwszej połowy lat 90. Zresztą w ogóle mam wrażenie, że w drugiej części płyta wcale nie traci na impecie, a wręcz przeciwnie – kapitalnie się rozkręca. Numery typu Never Enough, Finest Hour czy Good Shoes dość łatwo wpadają w ucho, nie tracąc jednocześnie ciężaru i dynamiki. Przy Good Shoes wręcz trudno usiedzieć na miejscu, bo motoryka tego numeru dość szybko skłania do mniej lub bardziej skoordynowanych ruchów.
Kłamałbym, którym napisał, że
którykolwiek z numerów na tej płycie zrobił na mnie takie wrażenie jak niegdyś Big Empty, Plush, Creep czy Interstate Love Song. Ale z drugiej
strony – czy na pewno o to właśnie chodziło? Zespół po naprawdę ciężkich
przejściach wrócił i w końcu ma szansę na trochę stabilizacji. Oczywiście jest
już w zupełnie innej sytuacji – teraz przy mikrofonie ma nie wielką gwiazdę, a
nieznanego szerzej gościa z talent show. Ale może właśnie to będzie dobra
okazja do sprawdzenia się i udowodnienia wszystkim, że w STP oprócz charyzmy
Scotta ważne były też po prostu kompozycje? Mimo że wielkim fanem wciąż nie
będę, to jednak z jakiegoś powodu kibicuję im i mam nadzieję, że jednak
powiedzie im się z nowym wokalistą lepiej niż wspomnianym już wcześniej
formacjom Blind Melon i INXS, które popadły w zapomnienie mimo prób powrotu. Stone Temple Pilots to przyjemna i
bardzo solidna płyta. Może nie jest zaskakująca, na pewno nie jest wybitna, ale
wstydzić nie mają się czego. A i gdy na chwilę wyłączy się myślenie, to czasem
przy odsłuchu wyda się, że to przecież wciąż ten sam zespół ze Scottem.
1. Middle of Nowhere (3:41)
2. Guilty (3:14)
3. Meadow (3:28)
4. Just a Little Lie (3:59)
5. Six Eight (3:32)
6. Thought She'd Be Mine (5:31)
7. Roll Me Under (3:45)
8. Never Enough (3:46)
9. The Art of Letting Go (4:35)
10. Finest Hour (4:10)
11. Good Shoes (3:38)
12. Reds & Blues (4:59)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Myślę, że jest kandydat na jedno z czołowych miejsc w ranking płyt 2018.
OdpowiedzUsuńTo :Solitude” IO Earth
Płyta jest długa, ale słuchanie wcale się nie dłuży, wręcz przeciwnie – koniec mnie zaskoczył, byłem gotów na więcej. Jeśli kto liznął duetu zdolniachów, to wie czego z grubsza się spodziewać, ale będzie mile zaskoczony wysoką jakością kompozycji, instrumentacji i wykonania. Jak nie przepadam za wirtuozowskim stylem gitarowym bandy epigonów Satrianiego et consortes, to tutaj mnie nie razi ów styl dzięki czarownym melodiom i harmoniom. Udało się połączyć klasykę z metalem, symfonikę z popem w sposób bezkonfliktowy a wręcz budzący szacunek i dający radość. Polecam.