Kilkanaście miesięcy temu
członkowie szwedzkiej formacji Black Trip postanowili po nagraniu dwóch płyt
zrobić wszystkim numer i zmienić nazwę. Zdarza się. Przerabiałem to już (z
kapitalnym skutkiem) z formacją Black Bonzo / Gin Lady jak i (ze znacznie
gorszym) z zespołem The Socks / Sunder (i nie chodzi o samo brzmienie nazw, a o
jakość muzyki po zmianie nazwy). Skąd taka decyzja? Nie mam pojęcia. Może
okazało się, że jest już gdzieś inny zespół o tej nazwie (no, jest), robiący
Szwedom kłopoty, może „Black Trip” dawało zbyt wiele innych wyników w
wyszukiwarkach (mądry Szwed po szkodzie), a może po prostu nazwa przestała im
się podobać. (Zespół wyjaśnia, że po wcześniejszej zmianie perkusisty chcieli to traktować jako nowy start - nuda! Wolę któreś z moich wytłumaczeń.) W każdym razie jakiś czas po wydaniu płyty Shadowline, o której pisałem na blogu, formacja ogłosiła, że od
teraz nazywać się będzie VOJD. Co do samego składu, to sprawa jest dość
skomplikowana, bo informacje o tym, czy wszyscy członkowie Black Trip znaleźli
się w nowym zespole, są sprzeczne. Nie ma to jednak aż tak wielkiego znaczenia
(choć w sumie dla samych muzyków pewnie jednak ma…). Najważniejsze, że
nowy-stary zespół zadebiutował pod koniec lutego albumem The Outer Ocean. Muzycznie wiele się od czasów Black Trip nie
zmieniło.
Nie będzie wielkim zaskoczeniem,
że The Outer Ocean to przede
wszystkim płyta dla fanów klasycznego hard n’ heavy przełomu lat 70. i 80. Jeśli
lubicie Thin Lizzy albo wczesne Iron Maiden, będziecie zachwyceni. Ja lubię. „Debiut”
VOJD to 11 kompozycji trwających nieco ponad 42 minut – to w zdecydowanej
większości dynamiczne, mocne, oparte na ostrym brzmieniu gitar, ale
jednocześnie bardzo melodyjne numery trwające od trzech do czterech minut.
Mocne riffy, solidna sekcja, miłe dla ucha solówki, gitarowe duety i nośne
refreny – oto charakterystyka tej płyty. Duch Phila Lynotta niewątpliwie unosi
się nad większością nagrań na The Outer Ocean i pewnie nikt specjalnie nawet nie zamierza tego ukrywać. Mówiąc
jednym słowem – czad! I to nie ten z nieszczelnych pieców czy – co gorsza – z Nickelback.
Pierwsze kawałki ustawiają poziom rockowej dynamiki dość wysoko. Jest i
klasycznie, i z klasą. Ale po tych trzech dynamicznych numerach pojawia się w
pewnym sensie niespodzianka – numer tytułowy znacznie zwalnia. Mamy moc, ale także
nieco podniosłych brzmień, które pozwolą na moment odpocząć od tej dynamiki.
Oczywiście po tym przerywniku
wracamy do mocniejszego uderzenia. W Vindicated
Blues znowu usłyszymy nieco Elki, pewnie też trochę Kiss. Nie da się ukryć,
że cała płyta to właśnie takie skojarzenia. Gdybym miał wymieniać jakiś
współczesny zespół, z tych opisywanych na blogu, to pierwsze do głowy
przychodzą mi Horisont i Thulsa Doom. Jeśli spodobały wam się nowe płyty tych
formacji, to i po The Outer Ocean
możecie sięgnąć bez obaw. Tym bardziej, że zespół nie obniża lotów także w
drugiej połowie krążka. On an Endless Day
of Everlasting Winter i Heavy Skies
to podniesienie poziomu dynamiki i rockowego ognia do 11. W równie mocnym On the Run kapitalnie brzmią partie
dwóch gitar, a do tego refren jest cholernie chwytliwy. I znowu po tych paru
petardach zespół zwalnia i serwuje nam najspokojniejszy kawałek na płycie –
luzacki blues Dream Machine. Miła
przerwa, po której jednak szybko wracamy do mocniejszego łojenia w dwóch
ostatnich kompozycjach – Walked Me Under
i To the Light. Ten pierwszy to znowu
jazda na wyższym biegu, drugi natomiast może aż tak szybko nie pędzi, ale mocy
tu sporo. Jest w tym numerze coś drapieżnego, choć jednocześnie klimatycznego.
Gitary zawodzą popisowo, a sekcja pięknie trzyma to wszystko w ryzach. I
jeszcze wokal Josepha Tholla, bo o nim wcześniej nie wspominałem – dość mocny,
sprawdzający się zarówno w niższych, jak i w wyższych partiach, momentami nieco
histeryczny, ale znacznie łatwiejszy w odbiorze niż wokale we wspomnianej już
wyżej grupie Horisont.
Przy tego typu albumach zawsze
pojawia się jeden zasadniczy zarzut – to wszystko już było. Tak, było. I nie
zamierzam wcale udawać, że jest inaczej. Jeśli zatem oczywiste inspiracje
klasykami rocka lat 70. czy 80. są dla was przeszkodą nie do przeskoczenia, z
romansu z VOJD pewnie nic nie wyjdzie. Ale to nie jest zabawa w kalkomanię jak
w przypadku niektórych utworów formacji Greta Van Fleet. Tu mamy oczywiste
inspiracje, ale jednak rozłożone na kilka różnych źródeł, przez co całość brzmi
po prostu bardzo przyjemnie i ciekawie, ale nie przywodzi na myśl w każdej
sekundzie jednego konkretnego wykonawcy. To już trzeci bardzo udany album tego
zespołu, nawet jeśli dwa poprzednie wyszły pod inną nazwą. Tu już nie można
mówić o przypadku czy jednorazowym wystrzale. Trzeba po prostu mieć ich na oku
i skorzystać, gdy nadarzy się okazja, żeby zobaczyć ich na żywo.
1. Break Out (3:30)
2. Delusions in the Sky (3:40)
3. Secular Wire (3:16)
4. The Outer Ocean (4:26)
5. Vindicated Blues (4:01)
6. On an Endless Day of Everlasting Winter (3:22)
7. Heavy Skies (3:02)
8. On the Run (3:28)
9. Dream Machine (4:44)
10. Walked Me Under (3:56)
11. To the Light (4:56)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
płyta znakomita
OdpowiedzUsuń