Lance Lopez może nie należy do
najbardziej znanych w naszym kraju amerykańskich gitarzystów, ale z pewnością
nie jest to postać anonimowa, zwłaszcza dla fanów soczystego, amerykańskiego blues-rocka.
Od kilkunastu lat solidnie pracuje na swoją pozycję, wydając kolejne albumy czy
to studyjne, czy koncertowe. W ostatnich latach było z tym nieco słabiej, ale
tylko pozornie – ten czas Lopez poświęcił grupie Supersonic Blues Machine, o której drugiej płycie pisałem zaledwie dwa miesiące temu. Rok 2018 Lopez
rozpoczyna jednak od powrotu do aktywności solowej. Tell the Truth to jego pierwsza od siedmiu lat płyta studyjna i tak
sobie myślę, że fani takiego grania, jakie Lopez najczęściej prezentuje,
powinni być z tego nowego krążka zadowoleni.
A jakie to granie? Bogaty,
soczysty, gęsty, amerykański do szpiku kości blues-rock. Lopez to taki
amerykański Bonam… a nie, zaraz, przecież Bonamassa też jest amerykański. No w
każdym razie takie porównania nasuwają się same i nie bez powodu. Pomijając
dużo niższy, bardziej rasowy i zwyczajnie o wiele lepszy wokal Lopeza, tych
panów muzycznie dość sporo łączy, bo obaj lubują się w takim tradycyjnym graniu
bluesowym przyprawionym elementami mocniejszego rocka. Zresztą Never Came Easy to Me i Mr. Lucky (cover Johna Lee Hookera) –
dwa pierwsze numery na płycie – szybko pokazują, z czym będziemy mieli tu do
czynienia. Kapitalna gitara, mocny rytm, gęsty aranż, przyjemne klawisze od
czasu do czasu, kapitalnie pracująca sekcja, no i do tego ten mocny, chropowaty
wokal. Ktoś mógłby powiedzieć, że tak przecież grają w co drugim barze na
południu Stanów. No może i tak. Chętnie bym do takich barów pochodził, gdybym
tam mieszkał, podobnie jak chętnie słucham tej płyty. Wszystko się zgadza.
Szybko można się zorientować, że
najważniejsze na tej płycie są melodie. Te błyskawicznie wpadają w ucho.
Brzmienie jest bardzo ciepłe i atrakcyjne, a refreny chwytliwe. Można się pobujać,
można z gościem pośpiewać – płyta zdecydowanie wprowadza człowieka w przyjemny
nastrój. Uwagę zwracają takie kawałki jak High
Life (chyba najbardziej chwytliwy z całej jedenastki), Cash My Check (nie mam problemu z wyobrażeniem sobie ZZ Top w tym
numerze), czy The Real z kapitalną
solówką. A jeśli komuś trzeba chwili z nieco mniej treściwym graniem, to Raise Some Hell nosi momentami pewne
ślady country, zaś Blue Moon Rising
to klimatyczna balladka, może i prosta oraz przewidywalna, ale brzmi bardzo
ładnie. Na całej płycie jest przebojowo, a jednocześnie treściwie. Nic
dziwnego. Ten facet podobno zaczynał grać w barach Nowego Orleanu w wieku 14
lat. Miał mnóstwo czasu, by zedrzeć paluchy i głos. Słychać, że tego czasu nie
zmarnował. A do tego potrafi to wszystko sprawnie zaaranżować i ma pomocników,
którzy wiedzą „jak to się robi”. Dzięki temu dostajemy bardzo dobry album,
pełen aranżacyjnych smaczków i dźwięków, do których chętnie się wraca.
Trzeba zaznaczyć, że to nie jest
typowa płyta gitarowego wymiatacza. Oczywiście gitara jest na przodzie, odgrywa
niewątpliwie kluczową rolę, a Lopez prezentuje się tu niezwykle korzystnie, ale
to raczej album nastawiony na dobre numery z chwytliwymi refrenami niż
popisówka gitarzysty i jego zespołu. Oczywiście okładka jest nieco kiczowata
(gitarzysta w kapeluszu siedzący na skrzyni ustawionej na środku pustyni, w
łapie gitara, na niebie ptaki itd.), a i sama muzyka w żaden sposób nie
aspiruje do miana nowatorskiej, ale jeśli ktoś czuje taki klimat, jest w tym
prawdziwy i przede wszystkim potrafi trochę pożonglować natężeniem dźwięku i
brzmieniem, to nie mam nic przeciwko. Nie jestem największym fanem blues-rocka
na świecie, przyswajam go raczej w mocno ograniczonych dawkach, ale ta płyta
tak po prostu zwyczajnie przypadła mi do gustu.
1. Never Came Easy to Me (4:16)
2. Mr. Lucky (4:09)
3. Down to One Bar (3:52)
4. High Life (4:15)
5. Cash My Check (4:26)
6. The Real Deal (3:24)
7. Raise Some Hell (3:32)
8. Angel Eyes of Blue (4:02)
9. Back on the Highway (4:22)
10. Blue Moon Rising (4:31)
11. Tell the Truth (4:24)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 15)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Dziś posłucham. Ja dla odmiany czuję się fanem blues rocka, który był dawno temu podstawowym moim pokarmem i choć od dawna jest jednym z wielu, to wciąż chętnie spożywanym.
OdpowiedzUsuńTrafiłem ostatnio na Myles'a Kennedy'ego i jego solową płytę Year of the tiger - chyba warto polecić. Pana pierwszy raz słyszę, ale ma papiery i wart wysłuchania.
No z tym o wiele lepszym wokalem to bym polemizował....
OdpowiedzUsuńTo zupełnie inny sposób śpiewania i trudno porównywać, można za to śmiało wybierać: ten mi bardziej odpowiada, tamten mniej. Bonamassa jest świetnym wokalistą i wybitnym gitarzystą, jego śpiew ewoluował podobnie jak Claptona. Teraz obaj potrafią głosem wyrazić tak wiele, jak gitarą. Oczywiście, że blues kojarzy się z głosem zrytym whisky i cygarami, ale to już mało aktualne. Nie pamiętam nazwisk, ale słyszałem świetne bluesy z wokalem zgoła operowym...
Podoba mi się pan, nie znałem go wcześniej. Fajnie się słucha.
A ja wciąż wracam do jego pierwszego krążka (Wall of sound). Dużo tam Hendrixa i wieczorem, bez dodatkowej chemii można złapać nieco haju ;)
OdpowiedzUsuń