czwartek, 1 marca 2018

Sisare - Leaving the Land [2018]



Przyznam, że zupełnie nie zarejestrowałem wydania pierwszej płyty formacji Sisare. Album Nature’s Despair ukazał się w 2013 roku, ale jest spora szansa, że nawet o oczy mi się ta nazwa nie obiła. Pewności nie mam, wszak przy tylu nowych płytach nie da się zapamiętać absolutnie wszystkich, ale w roku 2013 dopiero zaczynałem intensywniejsze muzyczne wykopki i być może akurat nasze drogi w żadnym momencie się nie zeszły. Przechodzimy do roku 2018 i oto pojawia się album numer dwa – Leaving the Land. Długa przerwa, ale nikt nie mówił, że trzeba obowiązkowo wydawać nową muzykę co maksimum dwa lata. Ja to nawet czasem lubię, jak zespoły nie zabierają się zbyt szybko za nowe nagrania, bo gdyby tak wszyscy koniecznie chcieli nas uszczęśliwiać co kilkanaście miesięcy, nie dałoby się tego wszystkiego ogarnąć. No ale wracając do nowej płyty – zdobi ją bardzo przyjemna okładka w klimatach bliskich miłośnikom natury, a na nieco ponad 41 minut składa się sześć kompozycji trwających od sześciu do niespełna ośmiu minut. Klasycznie.

Klasycznie jest także w brzmieniu. Kwartet z Finlandii opisuje swoją muzykę jako połączenie rocka i metalu progresywnego z elementami post-rocka i posmakiem muzyki folkowej oraz jazzu. Zdecydowanie najbardziej słychać na tej drugiej płycie elementy progresywne. Utwory ładnie się rozwijają, nie są jednowymiarowe, trudno je też posądzić o „piosenkowość”, oferują za to bardzo przyjemny klimat. Progresja może się kojarzyć wielu słuchaczom z bezsensownymi popisówkami tak w kwestii umiejętności gry na instrumencie, jak i tworzenia rytmicznych połamańców, ale twórczość Sisare to zdecydowanie nie jest ten rodzaj progresji. Jeśli miałbym wam nakreślić, czego mniej więcej się spodziewać, to może tak: nieco starego, klasycznego brytyjskiego proga, trochę starego, klasycznego proga amerykańskiego, do tego szczypta współczesnej progresji skandynawskiej i o – mamy fiński prog pod szyldem Sisare. Prawda, że proste?

A konkretnie? A konkretnie to Escape rozpoczyna płytę niezwykle przyjemnie. Delikatna gitara, nieco melancholijny klimat, wokal dość natchniony, może nie z gatunku tych zapadających w pamięć, ale i w niczym nie przeszkadzający. Ładne połączenie delikatności spokojniejszych fragmentów i pewnej dynamiki, a nawet swego rodzaju chwytliwości, gdy wszystko już ładnie się rozkręci. Partia gitarowa w stylu Wishbone Ash w części instrumentalnej zdecydowanie na plus. Początek Mountains faktycznie zabiera nas trochę w rejony wspominanego wcześniej post-rocka, ale dość szybko robi się nieco ciężej, bardziej w klimatach Opeth z czasów Damnation czy Watershed, a że ja Opeth z czasów Damnation czy Watershed uwielbiam, to i taki kierunek absolutnie w żaden sposób mi nie przeszkadza. Mocna końcówka i poprzedzające ją długie solo na gitarze bardzo na plus! Klimat nieco opethowy kontynuuje utwór Geno, choć tu warto też zwrócić uwagę na kapitalnie napędzający całość bas oraz na świetne złamanie w „refrenie”, a także na bardzo przyjemną środkową, instrumentalną część, która z kolei przywiodła mi na myśl zespół Riverside.

Część drugą dynamicznie inauguruje Pace (tak, wszystkie utwory na płycie mają tytuły składające się z zaledwie jednego słowa), choć po żywym początku panowie później zwalniają nieco i fundują nam trochę bardzo przyjemnego bujania. Może i w trakcie wkrada się nieco chaosu, ale główny motyw gitarowy, który wraca jeszcze pod koniec kompozycji, mimo swojej prostoty jest naprawdę niezwykle ożywczy. Pięknie rozwija się Shattered – od dość lekkiego wstępu z masą przestrzeni i kapitalnym basem, po bardzo gęstą, dużo intensywniejszą końcówkę, mimo że szkielet pozostaje w zasadzie niezmieniony. I do tego buja fantastycznie w momencie, gdy pod koniec utworu wraca wokal. Wieńczące album Perception to znowu dynamiczniejszy numer, który także powinien przypaść do gustu fanom spokojniejszego oblicza Opeth. Partia gitary pod koniec kompozycji jest kapitalna, a gdy całość się kończy, czuję się jak dziecko, któremu zabrano cukierka.

Może i nie jest to najbardziej odkrywcza płyta w historii ludzkości, ale słucha się jej bardzo miło. Materiał jest z jednej strony ambitny, z drugiej zaś dość przystępny – nie jakoś specjalnie różnorodny, ale całość jest spójna i brzmi jak należy, a że płyta nie jest długa, to i ten brak jakiejś większej różnorodności można wybaczyć. Zgrzytów brak. Solidna porcja bardzo przyjemnego, wysmakowanego grania, które może trafić zarówno do fanów cięższej, klimatycznej progresji, jak i do zwolenników pejzażowych smutasów. Jest na czym zawiesić ucho. Sisare lądują zatem na wirtualnej liście zespołów, które trzeba mieć na oku.

1. Escape (6:45)
2. Mountains (7:08)
3. Geno (6:43)
4. Pace (7:43)
5. Shattered (6:10)
6. Perception (7:08)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 15)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. Ja trwam w zachwycie, lecą na zmianę z Hollow Earth i kilkoma innymi. Sięgnąłem do lat wczesnej starości i odświeżam The Firm, tak, co jakiś czas wracam do wczesnej kredy ;-)

    OdpowiedzUsuń