niedziela, 22 kwietnia 2018

Sunnata - Outlands [2018]


Polska scena psychodeliczna we wszelkich tej psychodelii odcieniach ma się całkiem nie najgorzej. Oczywiście to wciąż podziemie, ale popularność koncertów z tego typu muzyką w dużych miastach czy prawdziwy sukces festiwalu Red Smoke wskazują na to, że jest głód takich dźwięków. A że psychodelia to bardzo szerokie pojęcie, wiele osób znajdzie na tym polu coś dla siebie. Warszawska Sunnata łoi aż miło, serwując mocne riffy, opętańcze zaśpiewy, szczyptę bliskowschodnich motywów i trochę transowych, hipnotycznych klimatów. Z jednej strony gitary atakują jak walec, z drugiej ponury klimat w połączeniu z charakterystycznym wokalem prowadzą nas w kierunku północno-zachodnich Stanów początku lat 90. Na ich trzecim krążku – płycie Outlands – nie będzie ani łatwo, ani ładnie, ani tym bardziej przyjemnie. Będzie za to klimatycznie, trochę strasznie i brzydko, a czasem i przytłaczająco. Nie brzmi zachęcająco? A powinno!

Krótkie intro przechodzi w pierwszy „pełnoprawny” numer i od razu jest nieco zaskakująco. Motyw basowy, hipnoza, wokale niczym z prób chóru nafaszerowanych grzybkami mnichów, którzy, zanim poszli do zakonu, nasłuchali się wszystkich możliwych nagrań Alice in Chains – spodziewałem się mocnego pieprznięcia od samego początku, a tymczasem z jednej strony jest bardzo spokojnie, ale z drugiej da się odczuć, że to wspomniane pieprznięcie jest nieuchronne i wisi nad nami. I oczywiście następuje, ale wszystko przebiega bardzo naturalnie – rozkręcenie hipnotycznego motywu na maksa, a potem zejście i wyciszenie na koniec tego ponad dziewięciominutowego numeru. Nie byłem nigdy wielkim fanem grupy Sunnata – nie żebym ich nie lubił, po prostu dotychczas nie dałem się rzucić na kolana poprzednimi ich dokonaniami, choć je ceniłem. W przypadku tej płyty już po pierwszym odsłuchu pierwszej kompozycji miałem dziwną pewność, że to jest płyta dla mnie. Ciąg dalszy umocnił we mnie to przekonanie. I szybko okazuje się także, że z pewnością możemy liczyć w przypadku Outlands na sporą różnorodność, bo Scars od razu wprowadza dużo żywsze tempo, choć uczucie niepokoju i mrocznej psychodelii, w połączeniu z brudem najcięższych rejonów sceny Seattle wciąż dominują. Pierwszą część płyty wieńczy numer tytułowy i jest to w mojej opinii ten moment, gdy zespół wzbija się na tym albumie na wyżyny. Kapitalny klimat – chłodny, transowy, w jakiś sposób nieprzystępny, jakby z każdego kolejnego dźwięku waliło post-apokaliptyczną zgnilizną. Znakomitą robotę dokładają tu wokale. Często w przypadku tego typu muzyki są tylko dodatkiem, przerywnikiem pomiędzy kolejnymi instrumentalnymi pasażami. Tu są absolutnie pełnoprawnym „instrumentem”, który w znacznej mierze dokłada się do klimatu całości. Częste porównania do Layne’a Staleya nie są przypadkowe – nawet jeśli żaden z panów w grupie Sunnata nie dysponuje aż tak mocnym, intensywnym głosem jak Staley, dzięki odpowiedniej pracy nad produkcją wokalu oraz nałożeniu licznych ścieżek udało się uzyskać znakomity efekt. Niektórzy pewnie będą mimo wszystko narzekać, że te wokale są schowane nieco z tyłu, ale według mnie sprawdza się to tutaj znakomicie, a do produkcji tak wokali, jak i instrumentów naprawdę nie ma się za co doczepić.

Drugą część rozpoczynają trzy krótsze numery, a w zasadzie to dwa + przerywnik. Na początku jest ciężko jak diabli, ale przy tym niezwykle dynamicznie w The Ascender. Tu – w przeciwieństwie do wcześniejszych kompozycji – nie ma czasu na spokojne rozwijanie motywów i narastanie intensywności. Walą w mordę od samego początku. Podobnie jest zresztą w Gordian Knot – intensywnie, gęsto, z mocnym rytmem i donośnym wrzaskiem. Ale gdy już człowiek przyzwyczaja się do tego natężenia dźwięku i intensywności muzycznych doznań, całość robi się lżejsza, bardziej hipnotyczna. To dobry przerywnik przed powrotem do cięższego motywu głównego w końcówce. Dwa solidne ciosy w ryj, choć pierwszy z nich – The Ascender – ze względu na zaskakującą… przebojowość (jak na klimat tej płyty) pod koniec chyba zrobił na mnie lepsze wrażenie. Krótkie Falling prowadzi do Hollow Kingdom – zdecydowanie najdłuższego numeru na płycie. I po tych paru naprawdę intensywnych minutach przy okazji poprzednich utworów, spokojny, klimatyczny, nieco transowy początek tej kompozycji jest strzałem w dziesiątkę. Spodziewałem się, że w pewnym momencie pieprzną tak, że spadną kapcie i wszystko nagle zupełnie się odmieni, ale nie… i wcale nie żałuję. Ten numer wkręca tak konkretnie, że zupełnie nie czuć tych niemal 13 minut, ani tego, że jednak bazuje w większości na jednym tempie i powtórkach kilku motywów. Kapitalny koniec płyty! No prawie, bo jest jeszcze bonusowy numer Ayahuasca (zapewne dostępny w wersji CD), który także bazuje mocno na jednym motywie i jego powtarzalności, ale za to w dużo lżejszym klimacie. Jest zatem więcej powietrza i przestrzeni między dźwiękami, gdyby ktoś dostał zadyszki po bagiennym klimacie Hollow Kingdom.

Zaskoczyła mnie ta płyta. Nie sądziłem, że aż tak mi się spodoba. Niby wiedziałem wcześniej, co mniej więcej grają, niby doceniałem, ale raczej nie czekałem na ten album. Trochę inaczej było z inną świeżą potęgą naszej sceny ciężkiej psychodelii – Weedpeckerem. Ich muzycznie znałem już od kilku lat, podobało mi się to, co tworzyli, więc trzeci krążek tamtego zespołu nie zaskoczył mnie poziomem, bo spodziewałem się, że mogą zrobić olbrzymi jakościowy skok. W przypadku Sunnaty oczekiwań szczególnych nie zdążyłem jeszcze mieć, ale teraz już mam, bo pokazali mi nową płytą, że ich coraz odważniejszy podbój nie tylko polskich scen klubowych to nie przypadek. Jest w tym moc, jest pomysł, a za jednym i drugim idzie kapitalne wykonanie i świetne brzmienie. To oczywiście nie jest płyta dla każdego, ani tym bardziej płyta łatwa w odbiorze. Ale odpłaci się za kilka uważnych odsłuchów możliwością odkrycia za każdym razem czegoś nowego, oderwaniem słuchacza od rzeczywistości i srogim spustoszeniem w organizmie, które jednak w magiczny sposób wcale nie wpłynie na was źle – raczej w pewien sposób oczyszczająco. Brawo.

1. Intro (0:39)
2. Lucid Dream (9:18)
3. Scars (6:10)
4. Outlands (7:37)
5. The Ascender (5:34)
6. Gordian Knot (4:22)
7. Falling (Interlude) (1:37)
8. Hollow Kingdom (12:36)
9. Ayahuasca (bonus) (7:30) 

Płyty możecie posłuchać na profilu grupy w serwisie Bandcamp.


--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

3 komentarze:

  1. Kupiłem CD na release party, żadnego bonusowego kawałka nie mam tam. :P Ale fakt, krążek jest znakomity, Sunnatę śledzę już od poprzedniej płyty "Zorya", która zrobiła na mnie ogromne wrażenie, ale tym razem jest jeszcze lepiej, oby tak było dalej - a w międzyczasie trzeba się szykować na Summer Dying Loud :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hmmm to ja nie wiem, może ten bonus jest jakiś ajtjunsowy albo co :D trudno się do tej informacji dokopać, zakładałem, że CD, bo to najczęstsze miejsce umieszczania bonusów obecnie :D

      Usuń
    2. Wystarczy zapytać u źródła ;) Bizon, dzięki za recenzję.
      Co do bonusowego kawałka - to tylko dodatek do wydania cyfrowego, dostepny na iTunes / Spotify / Bandcamp, itd. - natomiast nie należy go traktować jako utworu finałowego, ponieważ klamrą spinającą całość jest "Hollow Kingdom".

      Usuń