The Alligator Wine z pewnością nie są kolejnym typowym
zespołem grającym współcześnie muzykę rockową. Choćby dlatego, że jest ich
tylko dwóch. Choć muzyka grupy jest mocno zakorzeniona w klasycznych bluesowych
i rockowych brzmieniach, nie ma w niej gitar – ani basowej, ani elektrycznej
czy akustycznej. Grupę tworzą Rob Vitacca (wokal, instrumenty klawiszowe,
perkusjonalia) i Thomas Teufel (perkusja, wokal). W skomponowaniu utworów na
ich debiutancki album pomagał też producent płyty. I tyle. Więcej osób nie
potrzebowali. Demons of the Mind to trzecie wydawnictwo zespołu po EP-ce
demo wypuszczonej cztery lata temu i singlu z zeszłego roku, ale pierwsze,
które ma szansę dotrzeć do szerszego grona odbiorców. I niewątpliwie są ku temu
podstawy, bo płyty słucha się kapitalnie.
Jak brzmi zespół rockowy, który nie korzysta z gitar? No
cóż, powiem szczerze, że gdybym o tym wcześniej nie przeczytał, pewnie nawet
nie zwróciłbym na ten brak gitar uwagi, przynajmniej nie od razu. Bo panowie w
dwóch robią momentami naprawdę solidną, gęstą rozpierduchę i niczego tam w ich
brzmieniu nie brakuje. Otwierający album singlowy Shotgun rozpoczyna się
klimatycznie i spokojnie, ale to ściema, bo po chwili panowie rozkręcają mocną
rockową imprezę. W Crocodile Inn dominuje głównie klimat i przestrzeń, w
czym nasączenie brzmienia klawiszami wydatnie pomaga, choć i tu są momenty, gdy
robi się mocniej. Voodoo, wiedzione rwanym motywem organów, to niemal
taneczny rock, który musi poderwać słuchaczy do ruszenia tym czy tamtym.
Perkusja i organy odpowiadają tu za rozkręcenie tej kompozycji w jednakowym
wymiarze, a dość niski, chropowaty wokal znakomicie pasuje do całości. Początek
Ten Million Slaves przywiódł mi na myśl również początek Rest in
Peace z pierwszej, fantastycznej płyty Richiego Sambory, ale potem panowie
w tym coverze Otisa Taylora znowu podkręcają tempo i przechodzą do bardzo
motorycznego, dynamicznego, klasycznie rockowego brzmienia. Nie można nie
wspomnieć tu o kapitalnej robocie, którą muzycy wykonali przy wszelkiej maści
instrumentach perkusyjnych. Ile tu się dzieje w tle!
The Flying Carousel wchodzi na jeszcze wyższy poziom rockowej dyskoteki. Przy
tym naprawdę można śmiało uderzać na parkiet, a jednocześnie po prostu kapitalnie
się też tego słucha w domu, w bardziej statycznych okolicznościach. Ale
świetnie, że po tych kilku żwawych numerach, zespól zupełnie zmienia klimat w
najdłuższym na płycie Lorane. Tu jest spokojnie, klimatycznie, nawet
trochę mrocznie, a z czasem numer przyjemnie się rozwija, momentami solidnie
bujając. Dream Eyed Little Girl to powrót do dynamiki i niemal
transowego rytmu, który fani na koncertach będą wyklaskiwali, aż odpadną im
ręce. W Mamãe w kontekście koncertów (pamiętacie jeszcze, co to?)
dochodzi dodatkowo czynnik wspólnego śpiewania prostego refrenu. Wiecie co?
Wyobraziłem ich sobie na małej scenie tego festiwalu, co to nazywa się inaczej,
ale i tak każdy wie, że to Przystanek Woodstock. Jaką oni by tam imprezę
rozkręcili pod sceną! Aż bym znowu po latach przerwy pojechał pewnie. Na koniec
jeden z najlepszych numerów na płycie – Sweetheart on Fire. Mimo rymu
fire / desire, oklepanego jak tyłek młodej kelnerki w podrzędnej,
prowincjonalnej knajpie, całość ma kapitalny klimat. Tym razem, na sam koniec
płyty, panowie zrezygnowali już z rozpędu i zabawy na całego, a postawili na
atmosferę, przestrzeń i oszczędność aranżacyjną, choć od połowy kompozycji, na
do widzenia, trochę jednak gęstości i bujanda dokładają. Sprawdziło się to
kapitalnie. Bardzo udane zakończenie naprawdę dobrej płyty.
Być może nie jest to najbardziej wyszukana muzyka pod
słońcem, ale The Alligator Wine spełniają tu chyba najważniejszy warunek
uzyskania mojej pozytywnej opinii – po prostu nagrali coś, czego świetnie się
słucha i do czego chce się wracać. Zupełnie nie przeszkadza mi to, że momentami
rozkręcają tu rockową dyskotekę, bo za moment kontrują kapitalnym klimatem.
Chwytliwe melodie, nośne refreny, pasujący do tego zadziorny wokal, fajne
wykorzystanie perkusjonaliów, a do tego równy udział w napędzaniu utworów
perkusji i wszelkiej maści instrumentów klawiszowych – to przepis na płytę,
która z pewnością zostaje w pamięci. Będzie o nich głośno.
1. Shotgun (3:55)
2. Crocodile Inn (4:45)
3. Voodoo (3:53)
4. Ten Million Slaves (6:08)
5. The Flying Carousel (4:29)
6. Lorane (6:14)
7. Dream Eyed Little Girl (4:26)
8. Mamãe (3:49)
9. Sweetheart on Fire (5:12)
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie w radiu Rockserwis FM audycje: Lepszy Punkt
Słyszenia w każdy piątek o 21, Radio F.L.O.Y.D. w niedziele o 20 oraz
na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Czy to jest rock? To pytanie przynajmniej mnie wydaje się zasadne.
OdpowiedzUsuńChoć tak naprawdę nie ma większego znaczenia łatka, jaką przyszyjemy tej płycie, najważniejsze, że płyty słucha się dobrze. Panowie nie odkrywając Ameryki postarali się i stworzyli rockowopopową - tu ukłon w stronę Bizona - udaną płytę.
Wracając do rocka - najbliższe mi definicje pochodzą od socjologów, którzy chyba najlepiej zdefiniowali źródła i przyczyny tej muzycznej rewolty.
O tym, czy daną muzykę można zaliczyć do rocka (lub jakiegokolwiek innego gatunku), na pewno nie decyduje instrumentarium. Historia zna ewidentnie rockowe zespoły, w które nie stosowały gitary, basu lub obu tych instrumentów. W The Doors, przynajmniej podczas koncertów, nie było basisty, a za niskie tony odpowiadał klawiszowiec. Ten sam patent wykorzystano w dużej części nagrań Van der Graff Generator, gdzie ponadto gitara była używana sporadycznie. Gitarzysty nie miał też Emerson, Lake & Palmer, choć czasem brzdąkał na niej basista. Rzeczywiście trudniej znaleźć rockowy zespół, który w ogóle nie używałby żadnej gitary ani innych strunowych instrumentów. Chyba, że wśród tych, o których prawie nikt nie słyszał, jak szwajcarski Island.
UsuńCzęsto na pytanie syna: Tato co oni grają? nie jestem w stanie odpowiedzieć. Zazwyczaj odpowiadam mu wtedy, że dany zespół przypomina mi jakiś inny lub że tak jeszcze nikt nie grał. W przypadku Alligator Wine nie miałbym wątpliwości. Duecik zaliczyłbym do ciekawego pop-rock bandu (z racji bezstrunowości 😉).
OdpowiedzUsuńNo, co wy tak z tym popem jedziecie? Jeśli nie gra Coltrane, albo Stockhausen, to zaraz jest pop. Zostawcie sobie to określenie dla Beyonce (nie obrażając nikogo). Daj nam, Panie, więcej takiego "popu", jaki grają Alligator Wine. Nie ma frajdy, jeśli nie naklejamy etykietki. Wrrr...
OdpowiedzUsuń