Są z Melbourne. Niby grają od nieco ponad dekady, ale mają
już na koncie niemal 20 płyt studyjnych i kilka kolejnych koncertowych. Zespół
o chyba mojej ulubionej nazwie – King Gizzard and the Lizard Wizard. Przyznaję,
że nie znam zbyt dobrze ich wcześniejszych wydawnictw, a te, które znam, robiły
na mnie różne wrażenie. Gdy panowie grają trochę ciężej, nawet bardziej surowo,
to zazwyczaj przyjmuję to pozytywnie, ale bez wielkiej ekscytacji. Tym razem
jednak było nieco inaczej. Album L.W. to bezpośrednia kontynuacja
wydanej w zeszłym roku płyty K.G., a oba albumy nawiązują rozwiązaniami
brzmieniowymi i kompozytorskimi do bardzo udanej i uwielbianej przez fanów
grupy płyty Flying Microtonal Banana z 2017 roku. I tym razem na linii
zespół – ja „zażarło” kapitalnie.
Podobnie jak rok temu zespół prezentuje nam się w swojej psychodelicznej odsłonie, w dodatku z mocnym posmakiem bliskowschodnio-śródziemnomorskim. Jak już wspomniałem – i co nietrudno odgadnąć po tytułach – te dwa albumy się łączą. Dosłownie. Zakończenie K.G. płynnie przechodzi w początek L.W., a do tego oba albumy łączą także pewne muzyczne motywy, w tym kompozycja K.G.L.W., która na płycie zeszłorocznej jest jedynie półtoraminutową zajawką otwierającą całość, zaś tu rozbudowanym, ośmioipółminutowym numerem całość wieńczącym. Zespół wyraźnie daje nam do zrozumienia, że powinniśmy słuchać tych dwóch albumów razem. I choć jest to tekst przede wszystkim o krążku tegorocznym, chcę podkreślić, że są to dwie części jednej całości.
I znowu mamy niezwykle intrygujący klimat, dźwiękowe „rozjazdy”, kapitalne psychodeliczne odloty przyprawione posmakiem Bliskiego Wschodu i Orientu, motywy niemal taneczne, choć oczywiście utrzymane w konwencji i brzmieniu rockowym, a przede wszystkim rzeczy niezwykle chwytliwe, które sprawiają, że płyta za nic nie chce wyjść z głowy. O ile otwierające ją If Not Now, Then When brzmi trochę jak rozwinięcie formuły ośmiobitowej muzyki do starych gier komputerowych skrzyżowane z muzyczką z reklamy z lat 90., o tyle już w kolejnym numerach – O.N.E. oraz połączonym z nim Pleura – mamy kapitalny południowo-wschodni klimat. Spotkałem się w kontekście tego wydawnictwa z określeniem anatolian rock, które ma opisywać właśnie muzykę czerpiącą z melodii i brzmień popularnych w Turcji i okolicach. To trafna łatka, bo faktycznie brzmienie tych kompozycji natychmiast przywodzi na myśl właśnie te rejony.
Płyta trwa 42 minuty i w całości słucha jej się znakomicie, ale z pewnością warto wyróżnić jeszcze kilka rzeczy, takich jak Supreme Ascendancy, które brzmi niczym inspirowany brzmieniami muzyki japońskiej, triphopowo-psychodeliczny odlot na kwasie, kapitalne, klimatyczne Static Electricity, które z czasem fantastycznie się rozkręca i pod koniec serwuje nam solidny folkowo-psychodeliczny odlot, czy Ataraxia – być może najbardziej chwytliwy i przebojowy numer na płycie, i to mimo tego, że rytmicznie jest to kompozycja nieco pokręcona, jak na coś, co ma być chwytliwe. I tak właśnie w zasadzie „odhaczyłem” większość tego albumu. Nie ma co wchodzić w szczegóły dotyczące konkretnych utworów. Te płytę naprawdę najlepiej wchłania się w całości, bez przerw i dzielenia jej na mniejsze fragmenty, bo skoro spora część utworów jest ze sobą i tak połączona, a przejścia między nimi są płynne, taki podział byłby sztuczny.
Pewnie gdy za jakiś czas zespół postanowi znowu nagrać płytę np. metalową albo stonerową, dużo mocniejszą, gęstszą i bardziej szorstką w brzmieniu, znowu po odsłuchu pomyślę sobie „no, fajne”, a potem nigdy do niej nie wrócę. Tak już miałem z kilkoma ich albumami. Ale zawsze z tyłu głowy będzie ta pewność, że prędzej czy później znowu zachce im się zrobić coś bardziej w moim guście i będę na to gotowy, żeby móc znowu zachwycać się ich nieco szalonymi pomysłami. I wcale nie musi być to kolejny odcinek mikrotonowych eksperymentów. Ten zespół ma tyle różnych pomysłów, że nigdy nie wiadomo, czym zaskoczą i przede wszystkim czym zachwycą. Pewnie nigdy nie nadrobię w stu procentach ich całej dyskografii i niektórych ich albumów aż tak nie polubię, ale takimi rzeczami jak K.G. i L.W. kupują mnie całkowicie. Aha, za jakieś dwa tygodnie ukaże się już kolejny krążek zespołu. Tym razem podobno ma być synth-popowo... I jak tu za nimi nadążyć?
Płyty można posłuchać na profilu zespołu na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Zastanawiało mnie czemu jeszcze nie było tu o tym zespole. Sam śledzę ich poczynania od czasu "Flying Microtonal Banana" sprzed czterech lat. Naprawdę świetna rzecz. Pozostałe albumy - do czasu "K.G." i "L.W." (które jednak uważam w większości za mniej udaną powtórkę z rozrywki) - były dla mnie niestety wyłącznie rozczarowaniem. Szczególnie te, na których próbowali grać jazz i metal.
OdpowiedzUsuńLubię takich poszukiwaczy. Po przesłuchaniu recenzowanej płyty i najnowszej wybieram orient.🙂. Ciekaw jestem też tego jazzu i metalu.
UsuńOd czasu do czasu wrzucam na uszy coś, bo płodni są jak króliki, ale znajduję jedynie pojedyncze numery do posłuchania, nic mnie nie powaliło.
OdpowiedzUsuńZnaczy: mają więcej uważania niż słuchania. Np. taki Leon Russel ze swoją Masquerade jest wciąż pod ręką, znaczy igłą, bo tak zagrał i zaśpiewał swoją kompozycję, że żadne Bensony ni inne artysty, mimo, że zdobyli dzięki nagraniu tej pieśni słuchaczy, nie sięgnęli mu do kostek. I ta jedna piosenka jest warta sto razy więcej niż reszta płyty (Carney). KG and LW nie mają takiego numeru. A taki Leon Russel ma numerów więcej, choćby taki Delta Lady :-))
Jak tam, King Buffalo już w obróbce?
OdpowiedzUsuńDzisiaj wyszedł ich kolejny album, "Butterfly 3000". Ciekawe czy też zrecenzujesz, czy za bardzo elektroniczny dla Ciebie? U mnie recenzja jutro.
OdpowiedzUsuń