Motorpsycho wydają nową płytę – no kto by się spodziewał? Ja nie wiem, czy oni życia nie mają? Ostatnio w zasadzie co rok, to świeży krążek. Ledwo ukazał się podwójny album The All Is One, a znowu mamy 70 minut muzyki od norweskiej (choć obecnie w zasadzie norwesko-szwedzkiej) formacji. Obok tria tworzącego zespół sporą rolę na płycie odgrywa także gitarzysta Reine Fiske (m.in. Dungen, Landberg, Paatos i wiele innych projektów), który współpracuje z Motorpsycho dość często czy to w studiu, czy na koncertach – jeśli akurat ma na to czas. To taki czwarty, nieoficjalny członek zespołu. Dobrych muzyków nigdy zbyt wielu, więc miło słyszeć go w kilku kompozycjach. A tak poza tym składniki takie jak zwykle – sporo gitar, mocarna sekcja rytmiczna, błogie dźwięki melotronu, od czasu do czasu inne instrumentalne ozdobniki, przyjemnie zrealizowane, typowe dla Motorpsycho wokale, które raczej tworzą kolejną dźwiękową warstwę, niż wybijają się przed instrumenty, oraz niezwykle ciekawa, klimatyczna okładka.
Trzeba przyznać, że zespół udanie gospodaruje natężeniem dźwięku, dzięki czemu płyty słucha się naprawdę bardzo dobrze w całości, mimo aż 70 minut materiału. Początek zagrany jest na sporej intensywności i dynamice, bo dwuczęściowe The Waning oraz utwór tytułowy szybko się rozkręcają i muzycy mają w nich okazję przyłożyć na dzień dobry nieco gęściej, czasem z jakimś sabbathowym riffem do kompletu (zwłaszcza w pierwszej kompozycji). Ale potem to już huśtawka dźwiękowa. Lady May to pierwszy z kilku numerów folkowych – tu chyba najbardziej w stylu duetu Simon & Garfunkel – długie The United Debased powraca do melodyjnego, ale mocnego rockowego grania, ale potem przechodzimy do dłuższego spokojnego fragmentu płyty z coverem The Watcher (pierwszy numer Hawkwind napisany przez Lemmy’ego, potem nagrany także przez Motörhead) i niezwykle spokojnym, choć mrocznym kawałkiem Dreamkiller. To 7 minut solidnego wyciszenia i lekkiego odlotu po wcześniejszym mocniejszym przyłojeniu, nim nieco przed połową kompozycji wszystko wybucha z iście filmowym rozmachem (ostatnia minuta to powrót to wcześniejszego, spokojnego motywu). Pewnie gdyby te dwa numery zestawić obok siebie na płycie czterdziestominutowej, napisałbym, że panowie trochę przesadzili i gubią rytm płyty, ale na tak długim albumie zupełnie to nie przeszkadza, bo tu wszystko jest podane w nieco większej skali.
Ten spokój przechodzi jeszcze na miniaturkę Atet, ale już rozwijający jej motywy At Empire’s End – kolejny z długich numerów – oznacza powrót do momentami intensywniejszego grania nawiązującego do klasyki rocka, choć tu zespół bardzo sprawnie żongluje mocą i daje momentami odetchnąć, samemu zbierając siły do kolejnego ataku. Podobnie jest w najdłuższej kompozycji w zestawie – The Transmutation of Cosmoctopus Lurker – w której ciężkie, brudne, sabbathowe riffy towarzyszą mocno przetworzonemu wokalowi. Dodajmy do tego trochę efektów w tle oraz solidny perkusyjny łomot i niezwykle przyjemnie pulsujący w tle bas i mamy najcięższy numer na płycie. Tak to wyszło, że trzy najdłuższe na niej kompozycje to zarazem (obok samego początku, w sumie też najdłuższego poza tą trójką) główne źródło ciężaru na Kingdom of Oblivion. Tyle że zanim przechodzimy z At Empire’s End do Transmutation, mamy jeszcze kolejnych niemal osiem minut wyciszenia ze znowu nieco folkowym The Hunt i drugim spokojnym intrem / przerywnikiem, After the Fair, dzięki czemu ten ciężar obu dłuższych kompozycji absolutnie nie przytłacza. No i na koniec jeszcze jeden smaczek – Cormorant. Numer instrumentalny, niezbyt długi, mocno inspirowany klimatami wczesnego Fleetwood Mac. Zresztą coś mi się wydaje, że tytuł to swego rodzaju puszczenie oka do słuchacza. No wiecie, tu kormoran, tam albatros…
Nie ukrywam, że przytłacza mnie nieco tempo, w którym zespół Motorpsycho wydaje kolejne płyty. Nie zdążyłem jeszcze chyba dostatecznie dobrze przetrawić trzech ostatnich, a tu kolejny krążek, w dodatku aż 70-minutowy. Pewnie do końca roku poznamy jeszcze datę premiery kolejnego, jak tak dalej pójdzie… Dobrą wiadomością w tej sytuacji jest to, że są to płyty bardzo dobre, a ta nowa – mimo swojej długości – jest naprawdę przystępna i choć może nieco odstrasza czasem trwania, gdy już się jej posłucha, okazuje się, że czas ten zlatuje błyskawicznie. To nie tylko kwestia znakomitej muzyki, ale też umiejętnego rozmieszczenia akcentów. Wyobrażam sobie, że gdyby zamienić kolejność kompozycji, mój odbiór mógłby być nieco inny i być może nie byłbym w stanie zbyt często odsłuchiwać tej płyty w całości, bo męczyłaby mnie na przykład zbyt długimi okresami grania na sporej intensywności lub przeciągającymi się fragmentami muzyki zbyt spokojnej. Tu wszystko przemyślano, poustawiano tak jak trzeba i dlatego efekt jest tak znakomity.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
No chłopaki się nie obcyndalają, tylko pracują. Dawniej, panie dziejku to się pracowało, taki Joseph Haydn na ten przykład samych symfonii skomponował 108 sztuk, a co pomniejszych kawałków jeszcze dołożył...
OdpowiedzUsuńWszystkie trzy ostatnie płyty są świetne. Bardzo mi odpowiada ta dynamika ich kawałków i neutralny wokal. A przytłaczające tempo, o którym piszesz pomaga mi często na..... rowerze. 😉
OdpowiedzUsuń