Leon III to działający w Houston duet, w skład którego
wchodzą wokaliści i multiinstrumentaliści Andy Stepanian i Mason Brent. W 2018
roku wydali swój pierwszy album pod tym szyldem, teraz zaś wypuścili płytę
numer dwa – Antlers in Velvet. To jednak nie tak, że panowie nagle kilka
lat temu zaczęli razem grać. Wcześniej obaj byli członkami formacji Wrinkle
Neck Mules, która w latach 2003-2015 wydała sześć albumów studyjnych. Są zatem
doskonale zgrani i wiedzą, czego chcą. To słychać. To mój pierwszy kontakt z
ich muzyką, ale z pewnością będę musiał nadrobić te zaległości i posłuchać
także debiutu oraz nagrań poprzedniego zespołu, bo nowa płyta właściwie już od
pierwszego odsłuchu zachwyciła klimatem i wdarła się do mojej tegorocznej
czołówki.
Antlers in Velvet to czterdzieści kilka minut kapitalnego, na wskroś
amerykańskiego grania łączącego klimaty americany z lekką psychodelią. Choć
jest to duet, w nagraniach Stepanianowi i Brentowi w mniejszym lub większym
stopniu pomagała prawdziwa armia kilkunastu zaprzyjaźnionych muzyków. Nazwiska
i nazwy zespołów, w których występują na co dzień w większości niewiele mi
mówią, ale są i takie nieco bardziej znajome, jak Dana Colley, saksofonista znakomitej
grupy Morphine. Płytę nagrano wiosną 2019 roku w różnych studiach w kilku
stanach – w Teksasie, Wirginii (w której działała poprzednia formacja muzyków),
Kalifornii (tam powstała większość materiału), Tennessee i Massachusetts. Nie
wiem, co sprawiło, że ukazała się dwa lata po sesjach, ale w tym przypadku
najważniejsze jest to, że jednak w końcu jest i do tego – jak to często bywa,
zupełnie przez przypadek – jakoś na nią trafiłem.
Zaczynają nietypowo, bo od zdecydowanie najdłuższej
kompozycji w zestawie – niemal dziesięciominutowego Fly Migrator, który
z początku brzmi bardzo niepozornie, jak improwizacja. Tak jakby muzycy
wcisnęli przycisk nagrywania, a następnie wzięli do rąk instrumenty (lub za
nimi zasiedli) i dopiero wtedy zaczęli wymyślać, co by tu zagrać. Wyszło
fantastycznie, bo całość szybko zaczyna brzmieć jak pełnoprawny, dopracowany
utwór. Dobry, psychodeliczny odlot na początku. Nikt się nigdzie nie spieszy,
jest błogo, przyjemnie, niezwykle atrakcyjnie brzmieniowo – i w takim to
właśnie klimacie unosimy się cudownie przez tych niemal dziesięć minut,
zupełnie nie czując w dodatku upływającego czasu. Trochę psychodelii, trochę
bluesa, trochę klimatów folkowych – fantastyczna mieszanka. A do tego bardzo
przyjemne wokale, które pięknie wtapiają się w partie instrumentów, nie
wybijając się stanowczo na pierwszy plan.
Jeśli chwyci was ten pierwszy utwór, z dużą dozą
prawdopodobieństwa można uznać, że spodoba wam się cała płyta, nie znaczy to
jednak, że cały czas państwo (bo wśród gości są także kobiety) jadą monotonnie.
Owszem, dominuje klimat właśnie takiej sielskiej americany przyprawionej
fantastyczną lekką psychodelią i ogólnie słucha się tej płyty jak jednego,
niezwykle przyjemnego muzycznego lotu, ale bywa trochę intensywniej, jak w Rumors
of Water, które wcale nie jest szybsze od wcześniejszych kompozycji, ale słychać,
że zespół gra tu nieco ciężej, głośniej i dynamiczniej. Trochę więcej mocy i
tym razem też uderzeń na minutę trafimy w początkowych fragmentach Tigris,
w którym zespół zbliża się nieco bardziej do chwytliwego rocka garażowego. Choć
mniej więcej w połowie na jakiś czas wszystko mocno się uspokaja, końcówka to
najintensywniejszy psychodeliczny odlot na całej płycie. I w takim wydaniu Leon
III sprawdza się równie znakomicie. Nie da się jednak ukryć, że przeważnie mamy
tu do czynienia ze spokojnymi utworami typu This Whisper Is Ours, które
w ogólnym klimacie (podobnie jak i kilka innych motywów na tym albumie) mógłbym
porównać z twórczością uwielbianego przeze mnie zespołu Black Mountain.
To jedno z najmniej spodziewanych, ale najprzyjemniejszych
tegorocznych odkryć. Mam wrażenie, że poznałem kolejny zespół, którego muzyka
będzie mi towarzyszyła przez długie lata, bo najczęściej to się po prostu czuje
już na początku takiej muzycznej znajomości. Intuicja mnie nie zawiodła,
pozwoliłem sobie nawet na dość długie zbieranie się do napisania tego tekstu,
żeby upewnić się, że ten klimat nie znudzi mi się po dwóch czy trzech
tygodniach. Nie znudził. Choć od momentu pierwszego odsłuchu poznałem kolejnych
kilkadziesiąt tegorocznych płyt, Antlers in Velvet wciąż trzyma się
mocno w mojej tegorocznej czołówce, a nawet chyba pnie się w tym rankingu coraz
wyżej. Sprawcie sobie tę przyjemność i posłuchajcie tej płyty. Wielokrotnie.
Płyty można posłuchać na profilu artystów na Bandcampie.
1. Fly Migrator (9:39)
2. Faint Repeater (4:39)
3. This Whisper Is Ours (6:24)
4. Divining Rods (1:23)
5. Rumors of Water (4:08)
6. Skeletal Pines (5:22)
7. Tigris (6:17)
8. Antlers in Velvet (4:58)
Zacna rzecz trzeba przyznać. Ja natomiast napadowo od lat słucham wykonawców pod wezwaniem bluegrass i wielcem ukontentowany z ostatniej płyty Greensky Bluegrass. Mamy tu wszystko: rockową energię, klimaty bluesowe i całkiem sporo momentów psychodelii, szczególnie w solówkach, do tego całe morze świetnych dźwięków :-)
OdpowiedzUsuńzapisuję
Usuńhttps://vicband.bandcamp.com/
OdpowiedzUsuńMoże i długie, ale dobrze się słucha :-)
no wiadomo, wieśniaki na radarze stałym od ostatniej płyty studyjnej. wciąż mam bilet na odwołany zeszłoroczny koncert wspólny z monkey3...
UsuńZaciekawiłeś mnie w LPS-sie kawałkiem Rumors of Water. Rzuciłem się na płytę i trochę się rozczarowałem. Żadna z kompozycji nie zachwyciła mnie jak Rumors. Duet klimatem i śpiewem przypomina mi Fleet Foxes. No i ta ciekawostka w postaci barytonu z Morphine. Nie wiem jak on się przestawił (Dana) na takie granie. 😉
OdpowiedzUsuń